Nawet jeśli do tego dojdzie, inwestycję trudno będzie nazwać sukcesem – choćby ze względu na duże opóźnienie, jakie jej towarzyszy.
Ta ostatnia data też nie jest zresztą pewna. Wykonawca gazoportu – konsorcjum, którego liderem jest włoska firma Saipem – domaga się od inwestora, państwowej spółki Polskie LNG, dodatkowej zapłaty. Ponoć chodzi o – bagatela – kilkaset milionów złotych.
Zasadniczo sytuacja, jaka powstała na budowie gazowego terminalu, wydaje się dość prosta. Wykonawca zdaje sobie sprawę z wagi tego projektu dla Polski, również ze względów prestiżowych. Próbuje wykorzystać to, by ugrać dla siebie jeszcze więcej. Stąd opóźnienia, piętrzenie problemów, a teraz wreszcie otwarta zapowiedź – skończymy gazoport już latem, jeśli rachunek za inwestycję wzrośnie.
Wydaje się, że równie prosta powinna być reakcja inwestora, czyli de facto polskiego rządu. Wszystko wskazuje na to, że żądania Saipemu nie są uzasadnione. A skoro tak, nie powinniśmy się zgodzić na żadne ustępstwa, które podniosłyby i tak wysokie już koszty tej inwestycji. Nawet jeśli oznaczałoby to kolejne opóźnienie ukończenia terminalu.
W roku wyborczym – na co z pewnością liczą Włosi – może być to dla PO i PSL dużym problemem. Ugięcie się przed szantażem wykonawcy stworzyłoby jednak bardzo niebezpieczny precedens, z którego w przyszłości chętnie korzystałyby inne firmy. A jeśli to nie jest argument wystarczający, warto pomyśleć o kosztach politycznych. Okazanie w tej sytuacji słabości da politykom opozycji doskonały argument, którym będą mogli okładać swoich konkurentów w trakcie wyborczej kampanii.