W końcu to oni są współwłaścicielami tego majątku. Państwo nim tylko zarządza.
Tymczasem, gdy okazuje się, że kłopotów górnictwa nie uda się rozwiązać bez wysokich kosztów społecznych (czytaj: masowych protestów), rząd wycofuje się z planów jego reformy, a żeby kopalnie przeżyły, od stycznia zastanawia się, jak je zintegrować z energetyką. Problemu to nie rozwiązuje, pomaga za to ukryć nierentowne kopalnie w wynikach dużych koncernów. I choć wydaje się, że z tego projektu niewiele pozostało (choć nigdy nic nie wiadomo), pokazuje to sposób myślenia państwa o energetyce.
Ale to tylko jeden z wielu przykładów. Niemal w każdą prywatyzację energetyki w tym wieku zaangażowane były OFE. Urzędnicy resortu skarbu nakłaniali je, by zainwestowały w nie pieniądze obywateli (tak, wciąż uważam, że to oszczędności emerytalne obywateli). OFE były więc mocno aktywne przy debiutach giełdowych (i później) PGE czy Energi. Dzięki nim emisje się powiodły, rządy mogły odtrąbić prywatyzacyjne sukcesy, a OFE przyniosły zyski (przez chwilę) przyszłym emerytom.
Gdy jednak się okazało, że z finansami publicznymi jest niewesoło, rząd praktycznie rozmontował OFE, zmuszając je do pozbycia się części aktywów, by odpowiednie środki trafiły do ZUS.
W efekcie pieniądze emerytów najpierw trafiły do państwa przy okazji prywatyzacji, a później ponownie zasiliły sferę finansów publicznych. Trudno tu mówić o uczciwym traktowaniu inwestorów, czyli w tym wypadku obywateli.