Wyobraźmy sobie, że PGNiG niezadowolone z ceny rosyjskiego gazu, zaczyna płacić zań o mniej więcej połowę mniej niż zapisano w kontrakcie i do tego nie uzgadnia tego z drugą stroną. To dopiero byłby skandal międzynarodowy i odżegnywanie polskiego odbiorcy od czci i wiary.
Tymczasem tak właśnie dzieje się w relacji Gazpromu z Turkmengazem. Od rozpadu ZSRR, Rosjanie starali się zablokować samodzielny eksport turkmeńskiego paliwa, słusznie podejrzewając, że z czasem może to być dla nich groźna konkurencja. Przez lata odbierali je więc za bezcen, mieszali ze swoim i tak sprzedawali Europie kilka razy drożej. Dzięki temu nie tylko nieźle zarabiali na gazie sąsiadów, ale Gazprom nie musiał też wydawać miliardów na kolejne drogie wiercenia w wiecznej zmarzlinie Syberii.
Fajnie to funkcjonowało, aż w Turkmenistanie w tajemniczych okolicznościach przekręcił się miejscowy satrapa, a wcześniej komunistyczny kacyk zwany przez wdzięczny lud pasterski Turkmenbaszą. I wszystko zaczęło się zmieniać na niekorzyść Rosjan. Nowe władze chciały zarabiać na swoim gazie.
Pięć lat temu strony podpisały nowy kontrakt, w którym Rosjanie zgodzili się płacić więcej za mniej odbieranego gazu. Ale i ta wielkość (10 mld m3) zaczęła ich uwierać już w minionym roku, gdy popyt za rosyjskie paliwo w Europie gwałtownie spadł. Padli tu jednak ofiarą swoich własnych przyzwyczajeń. W kontrakcie z Turkemngazem znalazł się bowiem osławiony i znienawidzony w Europie warunek „take or pay" (bierz lub płać). Tylko że tym razem dotyczy on stront rosyjskiej, o czym Gazprom chyba zapomniał podpisując umowę.
Turkmengaz nie zgodził się na zmiany w umowie, tak jak Gazprom nie godzili się to robić wobec swoich unijnych odbiorców. Co w tej sytuacji zrobili Rosjanie? Zaczęli płacić tyle, ile im pasuje. Od początku roku będzie to już ok. 400 mln dol. mniej niż powinni zgodnie z kontraktem, podliczyły turkmeńskie władze.