Bo choć pustynne upały, utrudniające pracę elektrowniom, wkrótce miną, to za rok znów będzie lato. A przede wszystkim nie znikną przyczyny rekordowego zapotrzebowania na energię.
Po pierwsze, fala upałów wzmocni popyt na pochłaniające prąd klimatyzatory. Po drugie – znacznie ważniejsze – 20-procentowy wzrost inwestycji w tym roku oznacza, że przemysł będzie potrzebował jeszcze więcej energii.
Obie te rzeczy w normalnych warunkach cieszyłyby każdego przedsiębiorcę chcącego sprzedać jak najwięcej swoich usług. Ale dla energetyków to ból głowy. Bo – po trzecie i najważniejsze – państwo, które usiłuje grać rolę jednocześnie właściciela i regulatora tego sektora, z żadnej z nich nie wywiązuje się należycie i miota się ze skrajności w skrajność.
Raz zapala zielone światło dla prywatyzacji energetyki, by potem nacisnąć hamulec. Raz uchwala ustawę o odnawialnych źródłach energii, by po paru tygodniach żądać jej zmiany i ograniczenia wsparcia dla tzw. prosumentów. Raz uznaje elektrownię atomową za priorytet, by potem pozwolić, by przygotowania wpadły w co najmniej czteroletni poślizg. Raz rozpoczyna budowę elektrowni w Ostrołęce, by potem projekt zamrozić. Raz udziela poparcia dla idei unii energetycznej w UE, a zaraz potem stara się przyblokować napływ energii z Niemiec. Raz zapewnia, że energetyka ma inwestować w nowe moce wytwórcze, by chwilę potem przymuszać prezesów, by przeznaczonymi na inwestycje pieniędzmi zasypali deficyt plajtujących kopalń węgla kamiennego.
Chaos, chaos, chaos. Tym groźniejszy, że towarzyszy mu rosnące przekonanie o omnipotencji państwa. Państwa, które wszystkimi się zaopiekuje, o wszystkim pomyśli i zaspokoi wszystkie potrzeby. I które – żeby się przekonać, że to niemożliwe – musi nadziać się jak rządzony przez Gierka PRL na 20. stopień zasilania. Albo bezsilności.