Z jednej strony trzeba brać pod uwagę opinię publiczną, a Polaków zwykle kole w oczy, gdy na państwowych posadach zarabia się krocie. Z drugiej zaś – interes samych spółek, które powinny być zarządzane przez fachowców. A ich praca kosztuje. Im specjalista wyższej klasy, tym więcej.
Dotychczas politycy teoretycznie przychylali się bardziej do opinii publicznej. Stąd różne wersje ustawy kominowej, ograniczającej wysokość płac publicznej kadry kierowniczej (z zachowaniem zasady sprawiedliwości społecznej poprzez powiązanie tych wynagrodzeń z przeciętnym wynagrodzeniem). Inna sprawa, że takie rozwiązania były tylko pozorne, bo i tak na koniec udawało się wynaleźć furtki do opłacania prezesów na rynkowym poziomie.
Najnowszy pomysł rządu może diametralnie zmienić tę niezdrową sytuację. W założeniach do ustawy o zasadach kształtowania wynagrodzeń osób kierujących niektórymi spółkami znalazł się bowiem zapis, że ich zarobki mają być powiązane z „bieżącą sytuacją spółki, jej wielkością oraz skalą prowadzonej działalności, a tym samym skalą ponoszonej odpowiedzialności". Przy dobrej woli można to potraktować jako zapowiedź „poważnego" traktowania pracy zarządów przedsiębiorstw publicznych (ustawa ma także dotyczyć spółek samorządowych, np. komunalnych). Jeśli ich zarobki miałyby rzeczywiście być uzależnione od ponoszonej odpowiedzialności, to w niektórych przypadkach mogłyby okazać się naprawdę bardzo wysokie. Weźmy choćby pod uwagę kopalnie, gdzie skala wyzwań jest przeogromna.
Pytanie tylko, czy rząd ma naprawdę wolę odpowiedniego wynagradzania zatrudnianych przez siebie osób. Na razie nie wiemy, czy w ogóle będzie chciał płacić dużo, i czy będzie płacił prawdziwym fachowcom, czy też może wyłącznie nominatom politycznym.