Przed takim prasamochodem musiał biec człowiek z czerwoną chorągiewką lub – w nocy – z latarnią, ostrzegając innych użytkowników dróg. Aby biedak się nie zamęczył, ograniczono prędkość pojazdu mechanicznego do 3 km/h w mieście i 6 km/h poza nim. Te absurdalne przepisy zablokowały rozwój motoryzacji w Anglii, kolebce rewolucji przemysłowej.

Mamy XXI wiek i podobne w wymowie pomysły, by zablokować nowe, rewolucyjne usługi, np. amerykańską aplikację Uber łączącą kierowców z pasażerami. We Francji wymyślono, że korzystający z niej ma czekać dodatkowo 15 minut na parkingu, zanim wyruszy po umówionego klienta. A Węgrzy całkowicie tej usługi zakazali.

Niedawno wydawało się, że w Polsce Uber będzie miał gładko, jak np. w Wielkiej Brytanii, gdzie nikt mu kłód pod nogi (koła) nie rzuca. Na naszych łamach wiceminister infrastruktury Kazimierz Smoliński przekonywał, że „Sektor taksówkarski musi sobie z konkurencją Ubera radzić". W podobnym duchu wypowiada się minister cyfryzacji Anna Streżyńska. Teraz, najwyraźniej pod naciskiem taksówkarzy, w rządzie zmieniają zdanie, idąc w kierunku węgierskim.

Walka ta jest jednak ryzykowna. Klienci otrzymują tańsze i lepsze usługi, np. nie muszą zamawiać pojazdu przez centralę, długo czekać, a kierowcy są na bieżąco oceniani przez pasażerów. Z drugiej strony nie można zapominać o minusach: łatwości monopolizacji rynku przez nowego gracza, płaceniu przez niego podatków za granicą, w dodatku śmiesznie niskich, co powoduje, że polski czy francuski taksówkarz nie może nawiązać równej walki. Tym bardziej że muszą ubiegać się o licencję i za nią płacić.

Wniosek? Nie zakazywać, nie utrudniać, ale deregulować gospodarkę, skończyć z licencjami i obniżać podatki tak, by Uber i jemu podobni płacili je tutaj. Zbyt proste? Niestety.