O tej szansie przypomina Międzynarodowy Fundusz Walutowy, wyliczając, że w rozwiniętych krajach napływ imigrantów przekłada się na szybszy wzrost gospodarki, choć z reguły jest on kontrolowany i reglamentowany.
Negatywne skojarzenia są jednak faktem. Wzmacniają je politycy, którzy dla wewnętrznych rozgrywek i kampanii przedwyborczych beztrosko szczują swoich wyborców na obcych. Mogliśmy się przekonać o tym na własnej skórze – najpierw przed kilkoma laty w Holandii, gdzie polscy migranci zarobkowi stali się celem nagonki części polityków i mediów, a ostatnio w Wielkiej Brytanii, gdzie Polacy byli łatwym – bo nienarażającym na oskarżenia o rasizm czy islamofobię – obiektem ataków ze strony zwolenników Brexitu, dającym w ten sposób upust antyimigranckim fobiom.
Efekt? Holandia przestała być jednym z najchętniej wybieranych przez Polaków krajów wyjazdów zarobkowych. Wkrótce może wypaść z tej grupy Wielka Brytania.
Jak będzie z Polską, która na razie dla setek tysięcy Ukraińców jest ziemią obiecaną? Ekonomiści i przedsiębiorcy coraz częściej podkreślają, że pracownicy ze Wschodu, głównie z Ukrainy, są już nie tylko wsparciem, ale wręcz ratunkiem dla naszej gospodarki. Jednak i u nas narasta poczucie zagrożenia napływem obcych, co sprzyja antyimigranckiej chuliganerii.
Możemy oczywiście obarczyć winą krótkowzroczność unijnych polityków, którzy długo bagatelizowali problem fali uchodźców, ale warto ważyć słowa i nie dać się ponieść retoryce zagrożenia. Tym bardziej że bez pracowników ze Wschodu naprawdę sobie nie poradzimy.