Jednocześnie często narzekają na to, że Europejski Bank Centralny prowadzi politykę pieniężną, która nie służy interesom niemieckich rentierów. Niemcy lubią też pouczać inne kraje strefy euro, że za mało tną emerytury czy wydatki na służbę zdrowia, ale sami nie lubią, gdy krytykuje się ich kraj za zbyt wielką nadwyżkę handlową i za małe stymulowanie popytu. Decydenci z Berlina uważają bowiem, że inne kraje nie powinny narzekać, tylko same wypracować podobne nadwyżki. Czyżby?
Nasz zachodni sąsiad to największa gospodarka w Europie. Tworzy ona podaż na wielką skalę i wysyła swoje produkty na rynki z całego świata. Jest jednak jak na europejskie warunki zbyt słabym generatorem popytu. A właśnie „dziura popytowa" jest jedną z przyczyn kryzysu na Starym Kontynencie. Gdyby Niemcy konsumowali więcej, to na ich rynek trafiałoby więcej produktów z Polski, Hiszpanii czy Francji. Skorzystałaby na tym cała Unia. Niemiecki rząd nie chce jednak stymulować popytu, a wzrost płac w sektorze prywatnym ma swoje ograniczenia. Ministerstwo Finansów RFN oddało się dogmatowi unikania za wszelką cenę deficytu budżetowego, choć Niemcy mogą pożyczać pieniądze na stymulację popytu po śmiesznie niskich kosztach – część niemieckich obligacji rządowych ma ujemne rentowności. Władze trzymają się tego dogmatu, mimo że kraj pilnie potrzebuje wielkiego programu modernizacji infrastruktury. Autostrady budowane za czasów Adenauera zaczynają się rozpadać, a starzejąca się infrastruktura z biegiem lat będzie stanowiła coraz większe obciążenie dla rozwoju gospodarczego. Na takim programie modernizacyjnym zarobiły zarówno niemieckie firmy, jak i ich dostawcy z innych krajów Europy. Rząd RFN nawet jednak o czymś takim nie myśli. Ma inne pilne potrzeby. Choćby integrację przybyszów z Bliskiego Wschodu, których do siebie zaprosił.
„Niemcy pod pręgierzem za nadwyżkę" >B4