Nie da się chyba rozmawiać o nowym sezonie. nie wspominając niedawnego sukcesu w Metropolitan Opera. Również dlatego, że w 2016 roku będziemy mieli kolejną koprodukcję z Met, a nie byłoby jej pewnie – gdyby nie „Jolanta" i „Zamek Sinobrodego". Tymczasem wszystko wyglądało dramatycznie: śnieżyca opóźniła premierę, wielu ważnych gości musiało zmieniać terminy przyjazdu. Przeżywał pan trudne chwile?
Mariusz Treliński:
Idealne trafienie w swój czas ma na pewno bardzo duże znaczenie dla przygotowania premiery. Zbyt wczesna gotowość kończy się zazwyczaj rozprężeniem. Oczywiście, sytuacja pogodowa miała na nas wpływ. Spektakl był dużo lepszy na próbie generalnej. Premiera, według mnie, okazała się jednym ze słabszych przedstawień w pierwszej serii. Ale już wieczór transmisji na cały świat zrobił swoje. Na pewno koprodukcja z Metropolitan tworzy wokół naszego teatru aurę zaufania. Duże, liczące się opery nie ryzykują współpracy z partnerami, którzy nie są wiarygodni i perfekcyjni. To duża odpowiedzialność, błąd oznacza przecież katastrofę finansową. Skutki naszego sukcesu są już widoczne. Na moją premierę „Powder Her Face" Thomasa Adèsa przyjechali recenzenci „New York Timesa" i „Washington Post". Jesteśmy pod lupą. Ten kameralny spektakl jest diametralnie inny od tego, co robiłem wcześniej. To ważne, bo wprowadza element niepokoju i pewnej nieprzewidywalności. Nie cenię twórców, którzy nie potrafią sobie zaprzeczyć.
Pierwszą premierą w nowym sezonie Teatru Wielkiego - Opery Narodowej będzie jednak „Straszny dwór" Moniuszki.
Chcemy spojrzeć na klasyczne tytuły z nowej perspektywy. Dlatego wcześniej powierzyliśmy reżyserię „Halki" Natalii Korczakowskiej, która przyszła do nas z grupą młodych twórców. Obecna sytuacja jest jeszcze inna, ponieważ przyjrzymy się Moniuszce z perspektywy niepolskiej. „Straszny dwór" wyreżyseruje David Pountney, twórca ze światowej pierwszej ligi, który wystawił u nas m.in. „Pasażerkę". Nagle okazało się, że polska klasyka obrośnięta u nas komentarzami – niemal zmitologizowana – w jego spojrzeniu jest kompletnie prosta, wręcz naga. Ale kto zna Pountneya zauważy w nim również angielskiego szlachcica, więc możemy spodziewać się ciekawego spotkania kultur, z którego dowiemy się, co jest w „Strasznym dworze" realne lub zmitologizowane, co istotne dla świata, a co dla Polaków. Chodzi o to, żeby skierować rozmowę o „Strasznym dworze" na inne tory, tak jak to się dzieje w teatrze dramatycznym, na przykład z „Dziadami". Poznańska inscenizacja Radosława Rychcika może się podobać lub nie, ale stwarza nowy punkt odniesienia do rozmowy, która toczy się teraz na innym poziomie, resetuje kodeks naszych wyobrażeń i oczekiwań. Zależy nam na podobnym efekcie w „Strasznym dworze", na chłodnym spojrzeniu z zewnątrz. Oczekuję odkrycia „Strasznego dworu" na nowo. Może dzięki temu spojrzeniu hermetyczny Moniuszko powędruje w świat gdzieś dalej?