Szukanie nowych tropów i ścieżek

Mariusz Treliński : Dyrektor artystyczny Teatru Wielkiego - Opery Narodowej o tym, co zmienił debiut w Nowym Jorku i o zaskoczeniach, jakie mogą przynieść kolejne premiery.

Aktualizacja: 11.06.2015 23:12 Publikacja: 11.06.2015 22:40

„Salome”, reżyseria Mariusz Treliński, Gun-Brit Barkmin (Salome), Národní divadlo, Praga

„Salome”, reżyseria Mariusz Treliński, Gun-Brit Barkmin (Salome), Národní divadlo, Praga

Foto: Rzeczpospolita, Ilona Sochorová Ilona Sochorová

Nie da się chyba rozmawiać o nowym sezonie. nie wspominając niedawnego sukcesu w Metropolitan Opera. Również dlatego, że w 2016 roku będziemy mieli kolejną koprodukcję z Met, a nie byłoby jej pewnie – gdyby nie „Jolanta" i „Zamek Sinobrodego". Tymczasem wszystko wyglądało dramatycznie: śnieżyca opóźniła premierę, wielu ważnych gości musiało zmieniać terminy przyjazdu. Przeżywał pan trudne chwile?

Mariusz Treliński:

Idealne trafienie w swój czas ma na pewno bardzo duże znaczenie dla przygotowania premiery. Zbyt wczesna gotowość kończy się zazwyczaj rozprężeniem. Oczywiście, sytuacja pogodowa miała na nas wpływ. Spektakl był dużo lepszy na próbie generalnej. Premiera, według mnie, okazała się jednym ze słabszych przedstawień w pierwszej serii. Ale już wieczór transmisji na cały świat zrobił swoje. Na pewno koprodukcja z Metropolitan tworzy wokół naszego teatru aurę zaufania. Duże, liczące się opery nie ryzykują współpracy z partnerami, którzy nie są wiarygodni i perfekcyjni. To duża odpowiedzialność, błąd oznacza przecież katastrofę finansową. Skutki naszego sukcesu są już widoczne. Na moją premierę „Powder Her Face" Thomasa Adèsa przyjechali recenzenci „New York Timesa" i „Washington Post". Jesteśmy pod lupą. Ten kameralny spektakl jest diametralnie inny od tego, co robiłem wcześniej. To ważne, bo wprowadza element niepokoju i pewnej nieprzewidywalności. Nie cenię twórców, którzy nie potrafią sobie zaprzeczyć.

Pierwszą premierą w nowym sezonie Teatru Wielkiego - Opery Narodowej będzie jednak „Straszny dwór" Moniuszki.

Chcemy spojrzeć na klasyczne tytuły z nowej perspektywy. Dlatego wcześniej powierzyliśmy reżyserię „Halki" Natalii Korczakowskiej, która przyszła do nas z grupą młodych twórców. Obecna sytuacja jest jeszcze inna, ponieważ przyjrzymy się Moniuszce z perspektywy niepolskiej. „Straszny dwór" wyreżyseruje David Pountney, twórca ze światowej pierwszej ligi, który wystawił u nas m.in. „Pasażerkę". Nagle okazało się, że polska klasyka obrośnięta u nas komentarzami – niemal zmitologizowana – w jego spojrzeniu jest kompletnie prosta, wręcz naga. Ale kto zna Pountneya zauważy w nim również angielskiego szlachcica, więc możemy spodziewać się ciekawego spotkania kultur, z którego dowiemy się, co jest w „Strasznym dworze" realne lub zmitologizowane, co istotne dla świata, a co dla Polaków. Chodzi o to, żeby skierować rozmowę o „Strasznym dworze" na inne tory, tak jak to się dzieje w teatrze dramatycznym, na przykład z „Dziadami". Poznańska inscenizacja Radosława Rychcika może się podobać lub nie, ale stwarza nowy punkt odniesienia do rozmowy, która toczy się teraz na innym poziomie, resetuje kodeks naszych wyobrażeń i oczekiwań. Zależy nam na podobnym efekcie w „Strasznym dworze", na chłodnym spojrzeniu z zewnątrz. Oczekuję odkrycia „Strasznego dworu" na nowo. Może dzięki temu spojrzeniu hermetyczny Moniuszko powędruje w świat gdzieś dalej?

A co mówił o muzyce?

Muzyka mu się podobała, choć bez wątpienia Szymanowski jest bardziej oryginalny. Moniuszko jest emocjonalny, melodyjny, ale jego osobowość nie w pełni wybrzmiała na tle innych, silniejszych osobistości jego epoki. Nie ma jednak powodu, żeby „Straszny dwór" świata nie zawojował, tym bardziej, że w operze mamy teraz do czynienia z falą historycznych odkryć. A „Straszny dwór" jest do odkrycia. Mam nadzieję, że Pountney mu w tym pomoże.

Następnym tytułem jest „Łaskowość Tytusa" Mozarta.

To będzie ciekawa koprodukcja z Théatre Royal de la Monnaie w Brukseli w inscenizacji Ivo van Hovea. Jest on bardzo głośnym realizatorem, znanym między innymi z Szekspirowskich „Tragedii rzymskich". Widziałem już „Łaskawość Tytusa" i mogę powiedzieć, że to współczesne spojrzenie na mozartowską historię. Proszę spodziewać się politycznego thrillera, który rozgrywa się bardziej w Waszyngtonie niż na jakimś mitycznym dworze. Cieszy mnie, że orkiestrą dyrygować będzie Wojciech Rajski, znany na świecie, ale po raz pierwszy pracujący u nas. To świetny dyrygent, zwłaszcza do muzyki Mozarta.

Pana „Salome" miała już premierę w praskiej operze, gdzie odbiła się szerokim echem.

W Pradze po raz pierwszy natknąłem się na konserwatywny opór w teatrze i wręcz paniczny lęk i niepewność, co zrobimy z operą. Dostawaliśmy e-maile z pogróżkami, a część widzów protestowała przed próbą generalną. Czułem się jednak wyśmienicie – jak poeci, których obrzucono pomidorami, czujący na własnej skórze, że ktoś ich czyta. Przypomniałem sobie też wojnę o nową operę, która u nas została już dawno wygrana, co przekonało niedowiarków, że teatr muzyczny jest tak samo żywym i zmiennym gatunkiem, jak teatr dramatyczny, że jest miejscem spotkań, dialogu i może coś powiedzieć o otaczającym nas świecie.

W Pradze „Salome" była rewolucją. Padały porównania do Romeo Castelucciego i Davida Lyncha.

Najbardziej cieszy mnie ponowne spotkanie z dyrygentem, Stefanem Solteszem, który jest pamiętany w Teatrze Wielkim ze wspaniałej interpretacji „Lohengrina" Wagnera. To było jedno z najpiękniejszych uniesień naszej orkiestry. Mogę mieć pewność, że „Salome" pod jego batutą będzie wydarzeniem. A tytułową partię zaśpiewa znakomita Szwedka, Erika Sunnegårdh, gwiazda największych scen operowych.

Sezon Teatru Wielkiego - Opery Narodowej zakończy premiera „Tristana i Izoldy" w pana reżyserii.

To być może największy utwór operowy, jaki kiedykolwiek stworzono. Wagner był ze mną od zawsze. To duża odpowiedzialność, ponieważ dzięki niemu, zaczynając jako człowiek kina, znalazłem się w operze. Muzyka Wagnera jest nasycona obrazami. Od najwcześniejszych lat dzięki niej widziałem niesamowite pejzaże. Pamiętajmy też, że w Bayreuth Wagner zbudował, jak na tamte na czasy, niezwykle radykalny teatr, ukrył orkiestrę pod sceną, bo nie chciał, by jej widok przysłaniał, to co działo się na scenie. Interesowała go iluzja i tworzenie prawie niemożliwych obrazów, które w teatrze pokazać można właściwie dopiero dziś dzięki osiągnięciom najnowszych technologii. Chciałbym uruchomić imaginarium Wagnera – wejść w muzykę, a nie w didaskalia. Oddać ten zagadkowy trans, hipnozę, która dokonując swoistej alchemii czasu, pozwala rozpłynąć się w jego opowieściach.

Czy koprodukcje wprowadzają nowy kontekst dla interpretacji?

Spektakl jest prestiżową koprodukcją nie tylko z Met, gdzie otworzy sezon w 2016 roku, ale również z Festspielhaus Baden-Baden i National Centre for the Performing Arts w Pekinie. Z tej perspektywy Wagner będzie dla mnie opowieścią o Europie – odchodzącej Europie Mahlera, Manna i Prousta. Zawiezienie trupa naszego kontynentu do Nowego Jorku i Pekinu na pewno jest intrygujące. Taka przygoda zawsze uruchamia nowe myślenie o operze, która jest szalenie kosmopolitycznym wynalazkiem, wyzwalającym w tak różnych miejscach świata te same emocje. Kluczowe są do tego obrazy, które w moim rozumieniu są czymś istotniejszym od języka, czymś pierwotnym i archetypicznym, oddziałującym na instynkty i podświadomość; są prajęzykiem, źródłem autentycznego porozumiewania się ponad kulturami.

Kim jest dla pana Tristan?

Człowiekiem o traumatycznym początku. To w ogóle historia w stylu Bergmana. Jego ojciec umiera przed narodzinami syna, zaś matka w trakcie porodu. Tristan jest dzieckiem wyrwanym śmierci. Dosłownie. To jest postać zrodzona z bólu. Ceną za jego życie była śmierć najbliższych oraz jego własna samotność. „Triste" znaczy „smutny". Smutek Tristana podważa sens jego życia, a także tego, co uważane jest za istotę miłości: szczęście. Mamy do czynienia z uczuciem, które rozkwita w nocy i jest rodzajem negatywnej nirwany. To miłość transgresji, przekroczenia, będąca w istocie formą poszukiwania śmierci.

Wyobraźnię Wagnera uruchomiła jego sytuacja życiowa, czyli romans z Matyldą, żoną jego mecenasa.

Tak. Jego los zależał od człowieka, z którego ukochaną wszedł w zakazaną relację. To był punkt wyjścia, ale dzieło poszło dużo dalej.

Mamy bezpośrednie odwzorowanie mitu arturiańskiego.

Oczywiście. To są jednak motywy znane, dlatego będąc tysięcznym inscenizatorem tej opery, chcę szukać nowych tropów, nowej ścieżki. Dlatego bardziej będę się inspirował Bergmanem niż romantyczną ekstazą. Chcę pokazać spotkanie kobiety i mężczyzny. Bohaterowie będą z gruntu współcześni.

Nie da się chyba rozmawiać o nowym sezonie. nie wspominając niedawnego sukcesu w Metropolitan Opera. Również dlatego, że w 2016 roku będziemy mieli kolejną koprodukcję z Met, a nie byłoby jej pewnie – gdyby nie „Jolanta" i „Zamek Sinobrodego". Tymczasem wszystko wyglądało dramatycznie: śnieżyca opóźniła premierę, wielu ważnych gości musiało zmieniać terminy przyjazdu. Przeżywał pan trudne chwile?

Mariusz Treliński:

Pozostało 95% artykułu
Opera
Wrocław: „Trójkąt bermudzki” opery i teatru
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opera
Premiera „Czarnej maski”. Czy rzeczywiście nie ma ratunku dla świata
Opera
Konkurs im. Adama Didura. Kobiety śpiewały najlepiej
Opera
„Tosca” z Wrocławia to pierwsza w Polsce opera, która trafi do kin
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Opera
Trzy polskie nominacje do operowych Oscarów 2024