Niemal w każdej prezentacji obcej firmy wchodzącej na nasz rynek koronnym argumentem za tym, że przedsięwzięcie w Polsce się uda, było stwierdzenie, że „rynek jest perspektywiczny, bo brakuje ponad milion mieszkań, w dorosłe życie wkracza wyż demograficzny, a Polacy coraz lepiej zarabiają i nie boją się zaciągać długoletnich kredytów”. Podawane przy tej okazji planowane stopy zwrotu z danej inwestycji poruszały wyobraźnię nawet bardzo ostrożnych inwestorów. Do tego padał jeszcze argument, że Hiszpanii się udało i jest ona największym placem budowy w Europie, to czemu w Polsce – która jest przecież w UE – ma być inaczej?

Dlaczego zatem hiszpańscy czy irlandzcy deweloperzy decydowali się porzucać eldorado u siebie i szukać szczęścia u nas? Otóż jak wynika z ostatniego raportu CEPI (Conseil Européen des Professions Immobilieres – Europejska Rada Nieruchomości) oraz danych Polskiej Federacji Rynku Nieruchomości, w Hiszpanii już wiele miesięcy temu pojawiły się oznaki ochłodzenia rynku – mniej transakcji i tzw. zjawisko spłaszczenia cen. Pod koniec ubiegłego roku nastąpiły pierwsze poważne spadki cen, a rok 2007 opisywano jako dopust dla hiszpańskich firm nieruchomościowych, kiedy to popyt malał, stopy procentowe rosły.

Kryzys pojawił się też – po dość długim okresie boomu cenowego – w Irlandii, do której również porównywana jest Polska. Pod koniec 2007 r. – jak podaje CEPI – ceny nieruchomości mieszkaniowych osiągnęły poziom porównywalny z cenami z końca 2005 r.

Po co ta wyliczanka? Aby optymiści twierdzący, że za chwilę ceny odbiją się i będzie znowu drożej, popatrzyli, co wydarzyło się na innych rynkach. My już mamy stabilizację i mniejszy popyt, podczas gdy w Hiszpanii firmy nawet zawieszają budowy, bo brakuje klientów.

Nie wystarczą wyż demograficzny i głód mieszkaniowy, aby nieruchomości sprzedawały się po horrendalnych cenach, szczególnie gdy drożeją kredyty. Efekt wejścia do UE, czyli skok cen, jest krótki. Czekamy na rozwiązania ustawowe, na zachęty podatkowe, abyśmy mieszkania mogli kupować z ulgą.