Rzeczpospolita: Zaczął pan budować mieszkania na sprzedaż ponad dwie dekady temu. Skąd taki pomysł?
Marek Poddany, wiceprezes Polskiego Związku Firm Deweloperskich: Przez krótki czas pracowałem w Stanach Zjednoczonych na budowie. Gdy wróciłem do Polski, znajomy poprosił, abym pomógł mu odebrać mieszkanie budowane w Warszawie przez spółdzielnię. Pomyślałem wtedy, że skoro mieszkanie to taki towar deficytowy, dlaczego nie zrobić spółdzielniom konkurencji.
Czym różnił się tamten rynek od tego dziś? I wtedy, i dziś nie brakowało klientów?
Wtedy mieliśmy jednak do czynienia z zupełnie inną sytuacją niż dziś. W połowie lat. 90 sprzedawało się wszystko. Nic nie trzeba było ogłaszać, reklamować, a już ustawiały się kolejki i tworzyły listy oczekujących. Konkurencji też nie było takiej jak dziś, byliśmy młodsi i bardziej naiwni, lecz także skłonni do większego ryzyka. Pamiętam, że kupiłem działkę na Ursynowie i zacząłem budowę segmentów. Gdy powstały tylko fundamenty, przyszło do mnie małżeństwo, które bardzo chciało kupić jeden z segmentów. Klient przyniósł pieniądze w walizce i powiedział, że zapłaci całość od ręki, jeśli dostanie rabat. I dostał 10-procentowy, zostawił całą należność za dom, nie obawiając się, że coś się nie uda. Po latach powiedział mi, że przekonała go makieta, którą widział u nas w biurze, nie jej jakość, bo była podła, lecz fakt, że chciało mi się ją zrobić, to go przekonało, że naprawdę zamierzam budować.