Jeśli popatrzymy na wyniki deweloperów giełdowych za 2020 r. i dane spływające po I kwartale br., możemy powiedzieć, że kryzysu w mieszkaniówce nie ma, sprzedaż idzie bardzo dobrze. Za dużą część popytu odpowiadają inwestorzy, już nie tyle zainteresowani zarabianiem na wynajmie, ile parkujący oszczędności. Czy to jest zdrowy popyt, a może tu należy doszukiwać się bańki?
O bańce cenowej na rynku mieszkaniowym wspomina się od lat, ale wydaje mi się, że nie można chyba mówić o takim zjawisku. Sytuacja jest zupełnie inna niż w poprzednim boomie, kiedy mieliśmy najazd zagranicznych inwestorów spekulacyjnych, kiedy banki lekką ręką udzielały kredytów. Deweloperzy sprzedawali mieszkanie na etapie przed wbiciem łopaty, ustawiały się kolejki chętnych, kwitł handel cesjami.
Owszem, ceny mieszkań rosną, ale nie są oderwane chociażby od zarobków. Tzw. dostępność mieszkaniowa (powierzchnia możliwa do kupienia za przeciętną pensję – red.) nie zmalała tak dramatycznie jak w poprzednim boomie.
Zakupy inwestorów wpływają na wzrost cen i tym samym stawiają w gorszej sytuacji tych, którzy kupują na własne potrzeby.
Mamy niskie stopy procentowe, co stymuluje zakup mieszkań – kredyty hipoteczne są tańsze, ludzie kierują część oszczędności na rynek nieruchomości.