O co chodzi? Większość banków w umowie z kredytobiorcą ma zapisane, że klient od banku nabywa walutę potrzebną do spłaty kredytu. No i bank zazwyczaj sprzedaje franki czy euro po bardzo wysokim kursie. Co ciekawe, często jest on najwyższy w okolicach 15. dnia i pod koniec miesiąca, kiedy zwykle upływają terminy spłaty raty.
Teraz resort gospodarki proponuje, by ten bankowy kurs walutowy zastąpił niższy kurs wyliczony przez NBP w dniu poprzedzającym spłatę raty. Zapewne to ulga dla osób, które zaciągnęły kredyt walutowy – choć nie taka znowu wielka, bo większym problemem jest słabszy niż kilka lat temu złoty, co wpływa na nominalną wartość pożyczki. Niemiłe to uczucie, kiedy widzimy, że z kredytu zaciągniętego powiedzmy trzy lata temu na 300 tys. zł zostało do spłaty... 350 tysięcy.
Pomysł Pawlaka jest jednak nieco spóźniony, bo wkrótce na mocy działań nadzoru finansowego kredyty walutowe niemal całkiem znikną z rynku. Ponadto klienci, którzy już zaciągnęli taką pożyczkę, połowę spreadu już „zapłacili” przy wypłacie kredytu. Szkoda, że wicepremier nie działał tak aktywnie kilka lat temu. Ale wtedy w świadomości Polaków spread nie był tak powszechny i nie tak negatywnie odbierany, więc i punktów politycznych do ugrania było mniej.
Istotniejszy jest inny punkt. Mówi on o tym, że kredytobiorca może przynieść do banku własną walutę kupioną np. w kantorze. Tyle że i z tym pomysłem resort gospodarki się spóźnił, bo rekomendację w tej sprawie wydała już Komisja Nadzoru Finansowego. Choć z mizernym skutkiem. Zapisy były na tyle miękkie, że część banków skutecznie blokuje tę opcję. Gdyby nadzór finansowy i resort gospodarki zwarły szyki, to żadne administracyjne decyzje na ratunek nie byłyby potrzebne.