Choć nie ma jeszcze wyników sprzedaży deweloperów za cały 2014 r., to już kilka tygodni temu eksperci przekonywali, że będzie to rok z najwyższą w historii polskiego rynku nieruchomości liczbą transakcji. Nie oznacza to jednak, że firmy zarobią więcej niż w hossie – mieszkania są dziś bowiem znacznie tańsze niż w 2007 r.
Sprzedaż nowych lokali była w tym roku wyjątkowo dobra, bo pieniądze wydawali m.in. ci, którzy wycofali je z lokat czy giełdy. Podobno zawirowania za wschodnią granicą także mobilizowały do lokaty kapitału w mieszkaniach.
Do tego doszli statystyczni średniacy kupujący lokale za pieniądze pożyczone z banków. Nie byli to jednak już głównie – tak jak w hossie z lat 2007–2008 – młodzi ludzie z pierwszą pracą na koncie. Owszem, tacy też poszukiwali lokum, ale głównie najtańszego na obrzeżach, posiłkując się dopłatami od państwa.
To jednak niewielka część kupujących na kredyt. Wiele osób dysponujących wkładem własnym w postaci pierwszego, za małego już dla ich rodziny mieszkania, sięgało po kredyt na kolejne M. A gdzie młodzi, ci najbardziej potrzebujący usamodzielnienia? Na garnuszku rodziców albo na zagranicznych stypendiach czy na tzw. zmywaku. Tak twierdzili pośrednicy pytani o brak klientów. Bo na rynku wtórnym ruch był umiarkowany w mijającym roku.
Tymczasem deweloperzy, mając wiatr w skrzydłach, wprowadzali na rynek rekordowo dużo osiedli. I m.in. dlatego, że podaż jest wyjątkowa na rynku pierwotnym, na wtórnym – także, a kredyty hipoteczne cieszą się coraz mniejszym wzięciem, ceny mieszkań nie powinny rosnąć. Szczególnie że więcej osób docenia korzyści płynące z bycia najemcą, a nie właścicielem.