Misiek (dla mniej zorientowanych – nasz kapitan) skrzywił się nieco lustrując przez lornetkę morze aż po widoczne na horyzoncie góry Grenlandii – wszędzie wodę pokrywały mniejsze i większe fragmenty lodu – mniej lub bardziej oddalone od siebie.
- Jakoś przejdziemy – stwierdził Miś i zaczęliśmy powolną żeglugę przez pole lodowe.
Lód na początku był wyraźnie morski – szarawe, stosunkowo płaskie tafle, nawiane gdzieś z północy. Tylko w oddali widać było masywną kopułę góry lodowej uwięzionej w śród pokruszonego drobiazgu.
Jednak im dalej w głąb, lód stopniowo zmieniał formę i kolor. Fragmenty stawały się większe i bardziej różnorodne w kształcie, a podmywane wodą brzegi błyszczały niebiesko – mimo że słońce schowane było za grubą warstwą chmur. Na tych bardziej płaskich bryłach tu i ówdzie można wylegiwały się grupy fok – czasem tylko mama z młodym, a czasem całe przedszkole pięciu-sześciu szarawych szczeniaków.
A potem wpłynęliśmy w prawdziwą aleję gór lodowych – wielkie jak domy, o kształtach tak różnorodnych, że trudno znaleźć porównanie – czasem kopulaste, czasem wyrzeźbione wodą i wiatrem na kształt foki? Sfinksa? Katedry? Czasem bardziej śnieżna, innym razem znów błękitne – zależnie od tego, z której części odległego lodowca oderwały się.