Według duńskiej mapy morskiej kotwiczymy w porcie miasteczka o nazwie Tasiilaq. Ale na budynku informacji turystycznej wyraźnie napisano: „Welcome to Ammassaliq'. Największy hotel w miasteczku nazywa się „Angmagssaliq Hotel". A żeby było jeszcze weselej, duńska mapa turystyczna podpowiada nazwę Angmagtalik... Różne mapy zgadzają się tylko w jednym – miasteczko leży nad fiordem o nazwie Port Króla Oscara (Kong Oscars Havn), który jest odnogą... no właśnie: Angmagssaliq? Ammassaliq? Fiord.
Miasteczko czyli kilkadziesiąt niewielkich drewnianych, kolorowych domków przyklejonych zdawałoby się na słowo honoru do stromych stoków gór schodzących aż do samej zatoki. Domki swoją surową architekturą są zdecydowanie duńskie z ducha i mogłyby równie dobrze stać w jakiejś letniskowej miejscowości nad Sundem.
Jednak ich bezpośrednie otoczenie zupełnie zdecydowanie rozwiewa złudzenie, że jesteśmy w Skandynawii. Pranie suszące się na sznurach rozciągniętych między domami, a czasem wyłożone po prostu na dachu. Zniszczone dziecięce zabawki porzucone gdzieś opodal szutrowej drogi. Taksówka 4x4, której resztki tylnego zderzaka trzymają się tylko na szara taśmę...
Pierwsze wrażenia z wizyty w miasteczku są trudne i niejednoznaczne: Z jednej strony to fascynujące, że w miejscu tak nieprzyjaznym, tak bardzo oddzielonym od reszty świata żyje garść (około 1000) osób. Intensywne kolory domów, zieleń traw i porostów i kwiaty – tak, kwiaty! – porastające każdy nasłoneczniony skrawek ziemi są piękne. Ale na każdym kroku widać ślady traktowania Arktyki po macoszemu – po co troszczyć się o zepsuty wózek, skoro można porzucić go za domem, a śnieg i tak ukryje go przed wzrokiem na wiele miesięcy. Tylko latem nie wiadomo, gdzie w zasadzie kończy się to wysypisko śmieci, które urządzono tuz nad brzegiem fiordu?
Z perspektywy turysty osada ma wszystkie cechy małego miasteczka: