Specjaliści z serialu na miejscu zbrodni zbierają wszelkie ślady, fotografują, mierzą, ważą, itd. Potem wszystko, co się da, pakują do przezroczystych foliowych woreczków i w laboratorium składają w jedną całość. Po milionach godzin spędzonych nad mikroskopem i trójwymiarowymi wizualizacjami odkrywają pół linii papilarnej potencjalnego przestępcy pozostawionej na bryle błota, w policyjnej bazie odkrywają kontakt do jego współlokatora z czasów przedszkolnych i gotowe. Wiadomo, że mordercą jest człowiek w czerwonym kapeluszu! (zgodnie z zasadą z filmu „Brunet wieczorową porą"). Na ekranie te wszystkie nieprawdopodobne możliwości jednostki CSI mają sens i wciągają na tyle, że serial doczekał się aż 3 edycji. Po pierwotnej dziejącej się w Las Vegas nakręcono odcinki w Miami oraz w Nowym Jorku. Rok temu mieliśmy do czynienia z CSI: Boston.
Detektyw z Facebooka
Ta edycja jest inna. Społecznościowa, zgodna z trendami, robiona dla ludzi i przez ludzi, tania, szybka i... całkowicie nieskuteczna. W bostońskim CSI akronim oznacza dosłownie crowd-sourced investigation, czyli śledztwo prowadzone siłami internautów, zwykłych użytkowników. Crowd-sourcing to jeden z modnych trendów – można dzięki niemu zbierać fundusze na projekty, którym trudno byłoby przebić się przez korporacyjne procedury. Można próbować zbierać środki na wydanie płyty, nakręcenie filmu, czy nawet stworzenie książki. Można także nieźle oszukiwać i nie robić z zebranymi od internautów pieniędzmi kompletnie nic. Historia zdążyła poznać już każdy przypadek, z najbardziej znanego źródła crowd-fundingowych pomysłów, amerykańskiego serwisu Kickstarter świat co jakiś czas obiegały budujące wiadomości o tym, że pewna gra ma już kilka milionów dolarów wsparcia, że gadżeciarski zegarek ma tych milionów jeszcze więcej, że rewolucyjna konsola, na którą będzie można samemu pisać gry pobiła poprzedni rekord. I tak dalej. Takie projekty czasem działają, ale przeważnie okazują się kompletnymi niewypałami. Ponieważ szczęściu trzeba pomagać, a społeczność internetowa pozostawiona sama sobie jest równie wiarygodna, co dziecko obiecujące, że na imprezie będzie się grzecznie zachowywać. Tak też zdarzyło się w Bostonie.
Chaotyczne śledztwo
Gdy trzeba było namierzyć zamachowca lub zamachowców odpowiedzialnych za masakrę podczas najstarszego amerykańskiego maratonu, do akcji ochoczo przyłączyli się internauci. W pierwszej kolejności ci, którzy byli bezpośrednio na miejscu i dysponowali zdjęciami sprzed eksplozji. Okazało się, że na jednym zdjęciu można znaleźć maleńką twarz „zamachowcy w białej czapce" (jak z początku nazywało Dżochara Carnajewa FBI). Był to sukces, za który podziękował amerykański rząd i jednocześnie też i gwóźdź do trumny dalszej akcji internautów. Każdy, kto żyw, mógł stać się chociaż na chwilę porucznikiem Columbo i Kojakiem w jednym. Bez wytartego prochowca, lizaków i łysiny. Przed monitorem własnego komputera społeczność serwisu Reddit przerzucała się domysłami i poszlakami w błyskawicznie stworzonym wątku Findthebostonbombers, czyli znaleźć bombiarzy z Bostonu. Z fatalnym efektem, ponieważ ich śledztwo doprowadziło do wszystkich, tylko nie do braci z Czeczenii, za którymi szła obława agentów federalnych. Internauci wskazywali na 22-latka, Sunila Tripathiego, 17-letniego Salaha Barhouna, tajemniczego faceta-w-białej-czapce-i-czarnej-kurtce, w-zielonej-kurtce i z-niebieską-torbą. Wszystko elegancko podane w osobnym wątku na forum, ze zdjęciami, narastającą agresją internautów wobec tych przypadkowych osób i sporymi kłopotami, które mogły potencjalnie na nich spaść. Wszystko przez nadgorliwych detektywów 2.0.
FBI na szczęście poradziło sobie we własnym swoim tempie. Skorzystano z technologii rozpoznawania twarzy – raczkującej na obecnym poziomie rozwoju, ale i tak w miarę przydatnej do dopasowywania rozmazanych pikseli z kamer przemysłowych do konkretnych osób – efekt śledztwa wszyscy znamy. Najbardziej zaangażowani we własne pseudodetektywistyczne tropy internauci przyznali się do głupich czynów i przeprosili „podejrzanych" oraz ich rodziny. Obecnie społecznościowe śledztwo ma okazję do zrehabilitowania się za bostońską wpadkę.
Detektyw Tomnod
Tym razem detektyw prowadzący akcję nazywa się Tomnod i chodzi o znalezienie jakiegokolwiek śladu po zaginionym samolocie malezyjskich linii lotniczych. Choć minął pierwszy tydzień od utraty kontaktu z samolotem, wciąż nie wiadomo, co się mogło z nim stać. Co więcej, informacyjnego bałaganu jest coraz więcej, a strona malezyjska przyznaje się do kolejnych niedociągnięć. Lot MH 370 miał podobno z niewyjaśnionych przyczyn zmienić kurs i przelecieć nad jednym z głównych miast Malezji nie wywołując żadnej reakcji sił powietrznych. Zgodnie z procedurami każdy lot, który nagle zmienia kurs, nie ma odpowiedniego pozwolenia na pokonanie danej trasy albo zwyczajnie nie ma z nim kontaktu, musi przyciągnąć uwagę jednostki odpowiedzialnej za obronę powietrzną. Radary wychwytują odpowiedni sygnał, specjalistyczny sprzęt robi złowrogie „piiiing", a myśliwce stają w gotowości do natychmiastowego poderwania, by nieznaną maszynę przejąć. Malezyjscy żołnierze z takiej jednostki zmianę kursu widzieli i nie zwrócili na ten fakt najmniejszej uwagi.