Między poprzednią powieścią Jerzego Pilcha "Miastem utrapienia" (2004) a "Marsz Polonia" różnica jest kolosalna – na korzyść tej ostatniej. Łączy je jedno: dobry pomysł będący punktem wyjścia opowiedzianej historii. "Miasto utrapienia" dalej pękało w szwach, zanurzone w zbytecznym gadulstwie, zaniechanym jedynie w rozdziale "Narty Ojca Świętego", nieprzypadkowo natychmiast zaadaptowanym na scenę. O reszcie należałoby zapomnieć.
"Marsz Polonia" jest książką z gruntu inną, poważną mimo wszystkich charakterystycznych dla Pilcha bajdurzeń – a to o słodyczach, to znów o alkoholu. Pisarz chciał powiedzieć o Polsce coś ważnego. I powiedział, tyle że po lekturze "Marsz Polonia" z pełnym przeświadczeniem powtórzyć mogę za autorem jedno zdanie, nieco je na swoje potrzeb, modyfikując. Bohater powieści po przyswojeniu kielicha bimbru powiada: "Wypiłem i przez dobrą chwilę poczułem się tak, jakbym czytał Jaspersa: nic nie rozumiałem, ale zdania mi ulegały". Ja powiem: "Przeczytałem i przez dobrą chwilę poczułem się tak, jakbym czytał Konwickiego: wszystko rozumiałem aż za dobrze, ale zdania mi nie ulegały". Właśnie pojedyncze zdania, fragmenty, sceny zakłócają rytm książki, wprowadzając do niej fałszywe tony.
Awanse, jakie od dłuższego czasu czynił Jerzy Pilch Tadeuszowi Konwickiemu, były – jak można się było spodziewać – nieprzypadkowe. Wszystkie te akty strzeliste były mu potrzebne do tego tylko, by pojechać Konwickim, co też uczynił, zupełnie się nie krępując. Takim na przykład rozdziałkiem z "Wniebowstąpienia" rodem. Zacytuję próbkę Pilcha:
"Chór zmęczonych głosów unosi się nad Polską. Słyszeliście nieraz, a może przestaliście słyszeć, bo słychać na okrąg- ło. Mistrzowsko wytrenowane zmęczone basy, tenory, barytony, kontratenory, a nawet alty śpiewają na rogach ulic, na wielkich placach, na koronach stadionów, na podestach ciemnych klatek schodowych, w przejściach podziemnych, na dworcach i w supermarketach. W knajpach krążą pomiędzy stolikami, włażą do przedziałów w pociągach. Wdrapują się na postumenty posągów. Półnadzy stoją godzinami nad lodowatą rzeką. Przeglądają książki i gazety w empikach".
Cudo pastisz, nieprawdaż? Inne zapożyczenia są pomniejsze, zawsze jednak brawurowe. Jakże zresztą mogłoby być inaczej, skoro sięgnął m.in. po Sienkiewicza i słynną scenę, w której Kmicic posądzany na Jasnej Górze o prywatę, sypie na stół "garście pereł, szmaragdów, turkusów i innych drogich kamieni" na znak, że gardzi marnościami tego świata. Bohater Pilcha nie ma grosza, więc rzuca mięsem, ale to może już taka spécialité de la maison współczesnej literatury polskiej. W tej materii Pilch i tak wyróżnia się niejakim umiarkowaniem.