Pilch pojechał Konwickim

"Marsz Polonia" od czwartku w księgarniach. Jerzemu Pilchowi dopisuje pamięć, zawodzi słuch i smak, ale to jego najlepsza powieść

Aktualizacja: 16.04.2008 04:16 Publikacja: 15.04.2008 20:22

Jerzy Pilch przed Dworcem Centralnym w Warszawie

Jerzy Pilch przed Dworcem Centralnym w Warszawie

Foto: Fotorzepa, Jak Jakub Ostałowski

Między poprzednią powieścią Jerzego Pilcha "Miastem utrapienia" (2004) a "Marsz Polonia" różnica jest kolosalna – na korzyść tej ostatniej. Łączy je jedno: dobry pomysł będący punktem wyjścia opowiedzianej historii. "Miasto utrapienia" dalej pękało w szwach, zanurzone w zbytecznym gadulstwie, zaniechanym jedynie w rozdziale "Narty Ojca Świętego", nieprzypadkowo natychmiast zaadaptowanym na scenę. O reszcie należałoby zapomnieć.

"Marsz Polonia" jest książką z gruntu inną, poważną mimo wszystkich charakterystycznych dla Pilcha bajdurzeń – a to o słodyczach, to znów o alkoholu. Pisarz chciał powiedzieć o Polsce coś ważnego. I powiedział, tyle że po lekturze "Marsz Polonia" z pełnym przeświadczeniem powtórzyć mogę za autorem jedno zdanie, nieco je na swoje potrzeb, modyfikując. Bohater powieści po przyswojeniu kielicha bimbru powiada: "Wypiłem i przez dobrą chwilę poczułem się tak, jakbym czytał Jaspersa: nic nie rozumiałem, ale zdania mi ulegały". Ja powiem: "Przeczytałem i przez dobrą chwilę poczułem się tak, jakbym czytał Konwickiego: wszystko rozumiałem aż za dobrze, ale zdania mi nie ulegały". Właśnie pojedyncze zdania, fragmenty, sceny zakłócają rytm książki, wprowadzając do niej fałszywe tony.

Awanse, jakie od dłuższego czasu czynił Jerzy Pilch Tadeuszowi Konwickiemu, były – jak można się było spodziewać – nieprzypadkowe. Wszystkie te akty strzeliste były mu potrzebne do tego tylko, by pojechać Konwickim, co też uczynił, zupełnie się nie krępując. Takim na przykład rozdziałkiem z "Wniebowstąpienia" rodem. Zacytuję próbkę Pilcha:

"Chór zmęczonych głosów unosi się nad Polską. Słyszeliście nieraz, a może przestaliście słyszeć, bo słychać na okrąg- ło. Mistrzowsko wytrenowane zmęczone basy, tenory, barytony, kontratenory, a nawet alty śpiewają na rogach ulic, na wielkich placach, na koronach stadionów, na podestach ciemnych klatek schodowych, w przejściach podziemnych, na dworcach i w supermarketach. W knajpach krążą pomiędzy stolikami, włażą do przedziałów w pociągach. Wdrapują się na postumenty posągów. Półnadzy stoją godzinami nad lodowatą rzeką. Przeglądają książki i gazety w empikach".

Cudo pastisz, nieprawdaż? Inne zapożyczenia są pomniejsze, zawsze jednak brawurowe. Jakże zresztą mogłoby być inaczej, skoro sięgnął m.in. po Sienkiewicza i słynną scenę, w której Kmicic posądzany na Jasnej Górze o prywatę, sypie na stół "garście pereł, szmaragdów, turkusów i innych drogich kamieni" na znak, że gardzi marnościami tego świata. Bohater Pilcha nie ma grosza, więc rzuca mięsem, ale to może już taka spécialité de la maison współczesnej literatury polskiej. W tej materii Pilch i tak wyróżnia się niejakim umiarkowaniem.

Już całkiem fatalne są ukochane przez autora kwiatki wyrosłe na gruncie jego felietonistyki. Gdyby Pilchowi nie myliło się pisanie (po) ważnej powieści z wypełnianiem cotygodniowego zadania w redakcji "Dziennika", nie stwierdziłby na przykład, że "ręce mi się trzęsą jak Janowi Pawłowi II pod koniec życia". Cóż za subtelność!

Fabuła zawiązuje się następująco: bohater zostaje zaproszony na "całodzienny – z wolna przeradzający się w orgię – raut" do posiadłości Beniamina Bezetznego, czyli – pomińmy kryptonimy – Jerzego Urbana. Kogóż tam spotka! Byłych przywódców komunistycznych z generałem Jaruzelskim, niezrealizowanych liderów "Solidarności", podejrzanych dziennikarzy, gwiazdy estrady...

Zwracam tu uwagę na zdobiącą obwolutę książki reprodukcję sławnego obrazu Bronisława Linkego "Czerwony autobus". Autokar z podobną ludzką menażerią przyjedzie na przyjęcie u Bezetznego-Urbana, po drodze zabierając m.in. towarzysza Garstkę, czyli wydobytego przez Pilcha spod gruzów niepamięci Kazimierza Mijala. Kto to Mijal wiedzą dziś, poza historykami PRL, tylko najstarsi i obdarzeni wyjątkowo dobrą pamięcią. Pilchowi, jak widać, ona dopisuje.

Zawodzi go natomiast – poza smakiem, bo spekulacje, czy śmierć Jerzego Popiełuszki nie była humbugiem, uznać wypada za co najmniej karkołomne – znajomość duszy tego narodu, któremu miał ochotę powiedzieć kilka gorzkich słów. Widać, zbytnio zapatrzył się w Urbana, o którym dowiadujemy się, że ten "stary, łysy, gruby komuch miał co do Polski niezawodnego nosa". Cenić Urbanowy węch odnośnie Polski może ktoś, kto sam zmysł ten ma w zaniku.

A zmysł tak podziwianego przez miłośników prozy Pilcha słuchu językowego? Pisarz, który pozwala sobie na pokpiwanie m.in. z Nowakowskiego i Rymkiewicza, powinien z lupą przyglądać się temu, co wychodzi spod jego pióra. I, na przykład, nie wkładać do ust stryjowi bohatera wypowiedzianego ponoć przez niego w 1959 (!) roku zdania o scyzoryku "z dwoma dodatkowymi bajerami". Takie zdanie to dopiero bajer!

Nie byłbym aż tak drobiazgowy, gdyby Pilch, i to dwukrotnie, nie podkreślał w powieści znaczenia tego, że mylić się nie należy i nie wolno. Nie tylko mylić Manchester United z Manchesterem City, choć to pewnie, jego zdaniem, grzech śmiertelny.

Ale skoro o piłce nożnej mowa, to nawiążę do powieściowego symbolicznego meczu wieży Babel z arką Noego. W takich zmaganiach moja sympatia sytuuje się po stronie tej drugiej, Pilcha – przeciwnie. I bardzo dobrze. Ale nie widzę powodów, by po raz enty wysłuchiwać bredni o polskim antysemityzmie i katolicyzmie, mającymi być przyczyną naszych narodowych klęsk i nieszczęść. Taka historiozofia jest do niczego.

W roli Żeromskiego targającego polskimi sumieniami Pilch się nie sprawdził. A przecież napisał książkę ważną we współczesnej literaturze polskiej, która ostatnimi laty sama przypomina czerwony autobus Linkego, znany też z piosenki Jacka Kaczmarskiego kończącej się wezwaniem: "Jedźmy stąd!".

Bohater powieści Pilcha też wyjeżdża, co prawda nie do Anglii, jak wszyscy, lecz do Czarnogóry. Bo "normalny Polak przynajmniej raz w życiu nie wraca do Polski". Jeśli Pilch opowiada o normalnych Polakach, to marzą mi się nienormalni.

Między poprzednią powieścią Jerzego Pilcha "Miastem utrapienia" (2004) a "Marsz Polonia" różnica jest kolosalna – na korzyść tej ostatniej. Łączy je jedno: dobry pomysł będący punktem wyjścia opowiedzianej historii. "Miasto utrapienia" dalej pękało w szwach, zanurzone w zbytecznym gadulstwie, zaniechanym jedynie w rozdziale "Narty Ojca Świętego", nieprzypadkowo natychmiast zaadaptowanym na scenę. O reszcie należałoby zapomnieć.

"Marsz Polonia" jest książką z gruntu inną, poważną mimo wszystkich charakterystycznych dla Pilcha bajdurzeń – a to o słodyczach, to znów o alkoholu. Pisarz chciał powiedzieć o Polsce coś ważnego. I powiedział, tyle że po lekturze "Marsz Polonia" z pełnym przeświadczeniem powtórzyć mogę za autorem jedno zdanie, nieco je na swoje potrzeb, modyfikując. Bohater powieści po przyswojeniu kielicha bimbru powiada: "Wypiłem i przez dobrą chwilę poczułem się tak, jakbym czytał Jaspersa: nic nie rozumiałem, ale zdania mi ulegały". Ja powiem: "Przeczytałem i przez dobrą chwilę poczułem się tak, jakbym czytał Konwickiego: wszystko rozumiałem aż za dobrze, ale zdania mi nie ulegały". Właśnie pojedyncze zdania, fragmenty, sceny zakłócają rytm książki, wprowadzając do niej fałszywe tony.

Pozostało 80% artykułu
Literatura
Stanisław Tym był autorem „Rzeczpospolitej”
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Literatura
Reiner Stach: Franz Kafka w kleszczach dwóch wojen
Literatura
XXXII Targi Książki Historycznej na Zamku Królewskim w Warszawie
Literatura
Nowy „Wiedźmin”. Herold chaosu już nadchodzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Literatura
Patrycja Volny: jak bił, pił i molestował Jacek Kaczmarski