Tak samo nazywał się komiks i nowelka z tomu "Trafieni. 7 opowiadań o AIDS". Tekst z tego zbioru został rozciągnięty do formatu powieści. Po co, nie wiadomo. Autor traci punkty zdobyte dzięki "Zwałowi". Rozmydla się, spłyca.
Owszem, jest wyczulony na język współczesności. Przez kilka pierwszych stron bawił mnie pastisz z grafomańskich zawijasów w stylu dzisiejszej Mniszkówny: "Najdroższa! Ileż razy moje spragnione dłonie chciwie błądziły wśród wzgórz twych cudnie ukształtowanych, pełnych piersi, które profanowi mogłyby się wydać tandetnym tworem z silikonu – choć, przysięgam na wszystko, nim nie były".
Jednak na dłuższy metraż brak Shutemu pomysłów. Szwankuje konstrukcja, niedomaga koncepcja. Stylistyczna maniera zamienia się w słowotok, nad którym autor traci panowanie. Dobrnięcie do finału "Ruchów" to wyczyn na miarę przepłynięcia kraulem bagniska.
Akcja rozgrywa się w zasyfionym polskim miasteczku. Epicentrum znajduje się w knajpie, kiedyś ekskluzywnej, dziś spsiałej. Gromadzi się tu gawiedź żądna seksualnych emocji. Tarło kretynów pozbawionych życiowego celu i systemu wartości. Nieszczęśliwych, sfrustrowanych dekadentów XXI wieku.
Z marazmu próbuje wyrwać się jedna z par. Dobrana losowo, pod wpływem hormonalnego impulsu. Osiadają w wiejskiej samotni, wśród "prawdziwych" ludzi. Przez moment znów robi się śmie- szniej. Shuty zręcznie parodiuje językowe łamańce ludu permanentnie pozostającego pod wpływem procentów.