Nazwiska Liona Feuchtwangera czy Irvinga Stone’a nasuwają się natychmiast. Lynn Cullen jest młodszą siostrą tych wybitnych autorów. Amerykańska pisarka specjalizowała się dotąd w historycznych książkach dla dzieci. Pisząc „Córkę Rembrandta”, poszerzyła krąg swoich odbiorców i odniosła międzynarodowy sukces.
„Córka Rembrandta” to powieść – jak twierdzi autorka – maksymalnie blisko trzymająca się faktów. Tak jest w istocie, choć pisarka wprowadziła na karty książki postaci całkowicie fikcyjne, potrzebne jej do skonstruowania możliwie najatrakcyjniejszej fabuły z subtelnie, acz wyraźnie nakreślonymi wątkami miłosnymi.
Punktem wyjścia dla Lynn Cullen stał się „Portret Nicolasa Bruyningha” namalowany przez Rembrandta w 1652 r., a dziś znajdujący się w Kassel. „Kim był ten czarujący młodzieniec o łobuzerskim uśmieszku?” – zastanawia się pisarka. I kim mógł być dla nieślubnej córki malarza Cornelii?
Rembrandt po śmierci żony, sławnej z płócien Saskii, związał się z młodziutką służącą Hendrickje Stoffels, z którą jednak się nie ożenił. Czy dlatego, że Saskia w testamencie zamieściła klauzulę, która pozbawiłaby owdowiałego męża pieniędzy z jej spadku po ponownym ożenku? A może były inne powody, może Cornelia nie była córką malarza?
Sprowadzić powieść Cullen do romansowych problemów Rembrandta byłoby jednak spłycić ją niepomiernie. Jest to pięknie opowiedziana historia o skomplikowanych uczuciach, o poświęceniu dla drugiej osoby, ale przede wszystkim o sztuce, o geniuszu artystycznym i natchnieniu, które czasami – jak w przypadku holenderskiego malarza – przychodzi wprost od Boga, prowadzącego, gdy trzeba, rękę malarza.