O istnieniu archiwów wiedziano od śmierci Franza Kafki (1924). Na mocy testamentu dorobkiem opiekował się Max Brod, jego przyjaciel. Miał spalić manuskrypty, zapiski, listy. Z obietnicy się nie wywiązał, i chwała mu za to. Najwybitniejsze utwory Kafki (i jedyne jego powieści): „Proces”, „Zamek” i „Ameryka”, ukazały się po śmierci pisarza, przygotowane do druku przez niesłownego egzekutora.
W marcu 1939 r. Brod uciekł z Pragi tuż przed wkroczeniem hitlerowców. Osiadł w Tel Awiwie. Miał ze sobą archiwum Kafki. Nie robił z tego tajemnicy, był znanym badaczem i wydawcą twórczości przyjaciela. Problem w tym, że trzymał te skarby pod kluczem.
Brod zmarł w 1968 r. jako bezdzietny wdowiec. Walizkę z archiwaliami odziedziczyła Esther Hoffe, jego sekretarka i kochanka. Też nie dała się przekonać, że lepszym miejscem dla archiwum Kafki byłaby biblioteka uniwersytecka. „Przestaliśmy ją w końcu namawiać, choć strasznie nas to frustrowało”, mówił izraelskiemu dziennikowi „Haarec” prof. Mark Gerber kierujący centrum studiów niemieckich na Uniwersytecie Ben Guriona.
Pani Hoffe była jednak łasa na pieniądze. Nielegalnie wywoziła do Europy fragmenty archiwum. W 1974 r. została nawet aresztowana na telawiwskim lotnisku za próbę przeszmuglowania listów Kafki i jego dziennika podróżnego. Nie trafiła do więzienia, poszła na ugodę: wolność w zamian za możliwość spisania przez badaczy posiadanych przez nią dokumentów.
Nie pokazała wszystkiego. Część wypłynęła później na różnych aukcjach (manuskrypt „Procesu” sprzedała w 1988 r. za 1 mln funtów).