Edward Krakowski dość dziwną był postacią powojennej Polonii w Paryżu. Mieszkający tam od grubo przedwojennych czasów (bywał gościem Lechonia, bo wpisał się do jego albumu), przedstawiał się jako „autor wielu dzieł pisanych po francusku, tłumaczonych również na języki obce”. A były to dzieła pękate, jak „Historia Rosji”, „Historia Chin”, „Historia Polski”, „Naród Polski wobec Europy”, „Europa romantyczna”. „Trzy tragiczne przeznaczenia: Słowacki, Krasiński, Norwid”, pisał też o Mickiewiczu, zestawiał Charles’a Péguy ze Stanisławem Wyspiańskim, zajmował się filozofami: napisał książki o Plotynie, o Bergsonie, o Locke’u, wydawał broszury o sytuacji politycznej, napisał wreszcie i wydał, nawet u Gallimarda, książkę o Janie Potockim etc.; złe języki mówiły, że zatrudniał sztab murzynów. Zjawiał się czasem w czytelni Biblioteki Polskiej ubrany niezwykle starannie, z łysinką jak mosiężną, na którą włoski (wypomadowane) zaczesywał. Perła w krawacie, ale garniturki przyciasne zawsze, głośno do tego tupał, co wywoływało krytyczne uwagi pani Wandy Borkowskiej, bibliotekarki. Kiedyś, pamiętam, Andrzej Wat pytał się go o coś w związku z Plotynem, następnym razem Krakowski zapytał mnie swoim górnolotnym stylem: „A gdzież ten młody uczony, który studiuje dzieło moje o Plotynie?”.
Pracował Krakowski w klubie angielskich arystokratów, dokąd mnie zaprosił 1 sierpnia 1959 roku na podwieczorek. Klub mieścił się (czy jeszcze się mieści) przy 33, Fauburg Saint Honoré i zajmował duży pałac tuż przy brytyjskiej ambasadzie. Skierowali mnie na drugie piętro i przeszedłem tam przez jakieś olbrzymie salony urządzone z prawdziwym przepychem wiktoriańskim, a więc jak należy przywiędłym. Krakowskiego zastałem siedzącego w dużej sali za biurkiem odpowiednich rozmiarów, bodajże była to biblioteka, powiedział mi potem, że tutaj pracuje „od lat przeszło trzydziestu”, bo lubi przestrzeń – istotnie patrzał na schodki, dużą salę niżej i jeszcze coś dalej na przestrzał. Zjechaliśmy teraz windą na parter, a tam po przejściu przez inne znowu salony wyszliśmy do parku, w którym stały ogrodowe stoliki, przy których siedziały starsze mocno panie i rzadziej panowie, wszyscy na pewno urodzeni pod koniec panowania królowej Wiktorii, i pili herbatę. Nam przynieśli także herbatę z dodatkami oraz brioszki i ciastka. Ogród, w którym siedzieliśmy, duży i wypielęgnowany, sięgał aż do Champs Elyseés, olbrzymie stare drzewa, cisza i spokój, oddzielenie zupełne od huku Paryża. Grunt podnosi się tu lekko po obu brzegach, w polu widzenia zamknięty intensywną zielenią.
Zalał mnie mój interlokutor potokiem słów o dziełach swoich, jak wiemy różnorakie tematy poruszających. Jego poglądy polityczne to była świeczka dla Pana Boga, ale i dla diabła ogarek. Rzeczywiście znalazł wiele nieznanych materiałów o Janie Potockim w archiwach łańcuckich przewiezionych pod koniec wojny do Sabaudii i w przygotowywanej właśnie książce je wykorzysta. Te jego badania finansuje wdowa po Alfredzie Potockim, Jodko-Narkiewicz z domu, a z pierwszego męża amerykańska milionerowa, płaci mu za maszynopisy etc. Ma pałacyk niedaleko stąd, przy rue de l’Elysée naprzeciw Pałacu Elizejskiego, a przebywa trochę tu, trochę w Ameryce. Rzucał więc Edouard Krakowski nazwiskami co najznakomitszych arystokratów polskich, angielskich, francuskich, mylił zresztą wedle mojej wiedzy nazwiska i osoby. Wróciliśmy potem na górę i aż do ósmej wysłuchiwałem jego monologu.
Gdy po pięciu prawie latach znów pojawiłem się w Paryżu w roku 1964 (umarł w 1969 r.), spotkaliśmy się w czytelni Biblioteki Polskiej 30 marca. Książkę o Janie Potockim już wydał i przysłał mi ją do Warszawy z szumną dedykacją całą stronę obejmującą, a teraz mnie spytał: „Czy to prawda, że reżyser Has w i e r c i »Pamiętnik znaleziony w Saragossie«?”. Wprawdzie nie wiercił, tylko kręcił, ale odpowiedziałem twierdząco.
Opowiadałem to potem Hasowi, bardzo się ubawił.