Cormac McCarthy to dziś amerykańska literacka superliga. Rocznik 1933, na koncie dziesięć powieści; połowa ukazała się po polsku. Prawdziwą karierę zrobił przez kino, stosunkowo późno. A zaczął pisać na początku lat 60. Za mistrzów miał Faulknera i Melville’a. W młodości niespokojny duch, szlajał się po świecie, zakochiwał, zmieniał partnerki. Po trzydziestce osiadł w rodzinnym Tennessee.
„Dziecię boże” było jego trzecią książką. Fabularyzowany dokument, zarazem przypowieść. Jej bohater Lester Ballard istniał naprawdę. Wegetował w górskich okolicach Knoxville. Najpierw wydawał się wiejskim głupkiem nieprzystosowanym do społeczeństwa i przez nie odrzucanym. Stopniowo przeobrażał się w zdziczałego mordercę nieświadomego zła, które czyni. Pod koniec życia stał się nekrofilem mieszkającym z trupami w jaskini. Makabryczne mauzoleum odkryto w 1965 roku, kilka miesięcy po śmierci „niewinnego zbrodniarza”.
McCarthy wykorzystał sensacyjny wątek, ale nie zrobił kryminału. Rekonstruując fakty, usiłował dociec, co wypacza sumienia. Przedstawił wydarzenia z perspektywy zbrodniarza. Udała mu się rzadka sztuka: pomimo że czyny Ballarda są odrażające, on sam wzbudza współczucie.
Od małego był naznaczony przez los. Matka odeszła, ojciec się powiesił. Jaki dziesięciolatek – a Lester miał mniej więcej tyle lat – pozbiera się po takiej traumie? Tym bardziej chłopak przytępiony umysłowo i niedorozwinięty emocjonalnie. Brzydki pokurcz żył samotnie. Bezdomny, zewsząd przeganiany, fałszywie oskarżany. Bez szans na miłość, nawet na sympatię bliźnich.
Zabijał dla wyrównania rachunków i dla zaspokojenia seksualnych potrzeb. Bo martwe kobiety nie odrzucały jego karesów. A on – dbał o nie. Jednej nawet kupił ładną sukienkę, halkę i majtki. Gdy ich ciała pleśniały, nie wyrzucał precz. Współbytował z nimi. Czy to nie dowód przywiązania?