Powściągliwie i z umiarem, bez zbędnego blichtru i taniego efekciarstwa – gala wręczenia Literackiej Nagrody m.st. Warszawy, podobnie jak w ubiegłych latach, była skupiona przede wszystkim na laureatach. Oczywiście nie mogło zabraknąć przemówienia prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz przekonującej, że Warszawa to miejsce przyjazne książce. Ale szczęśliwie szczególnych dłużyzn i patosu właściwego takim imprezom nie odnotowaliśmy.
[srodtytul]Prawda społeczna [/srodtytul]
Nagrodę dla Warszawskiego Twórcy, czyli nagrodę za całokształt twórczości, odebrał Marek Nowakowski. To dobry dla niego rok. Najpierw feta z okazji 75. urodzin, uczczonych również wyborem felietonów „Moja Warszawa. Powidoki” – pięknie wydanych i świetnie przyjętych. Teraz nagroda – ciesząca i kieszeń (100 tys. zł), i dumę (wcześniej odebrali ją m.in. Tadeusz Konwicki i Józef Hen). Dobry humor pisarza nie był więc dla nikogo zaskoczeniem.
– Należało mi się. Mówię to bez fałszywej skromności, z otwartą przyłbicą – cieszył się. – I z powodów, o których tu mówiono, i dlatego, że towarzystwo wcześniejszych laureatów jest mi miłe. Z Tadziem Konwickim spędziliśmy wiele godzin, gadając i racząc się wódką. Tak samo z Józiem Henem.
Jurorzy zauważyli, że literatura Nowakowskiego nie jest krzepiąca, ale niesie przytłaczającą prawdę społeczną.