Unieśmiertelniony przez Hemingwaya
Juan Belmonte Garcia z Sewilli, rocznik 1892, urodził się z defektem na pozór uniemożliwiającym start na arenie: chudziutkie, krzywiczne kończyny dolne plus potężny tors. W tym nieciekawym ciele skrywała się gmatwanina kompleksów i dumy, nieśmiałości i brawury. Na przekór wszystkiemu Juan marzył o karierze toreadora. I odniósł sukces. Wypracował własną technikę drażnienia muletą. Stał nieporuszenie w miejscu, manewrami płachty zmuszając coraz bardziej ogłupiałego byka do wielokrotnych rund dookoła własnej osoby. I nagle zadawał śmiertelny cios.
Pierwszego uśmiercił w 1910 roku. Potem zarabiał 9 tysięcy dolarów w ciągu jednego popołudnia, stając do walki z dwoma, nawet trzema rozwścieczonymi bestiami. W 1919 roku osiągnął szczyt: uśmiercił 234 byków podczas 109 corrid – rekord nie do pokonania przez następnych 46 lat!
Belmonte próbował też innych sposobów na życie – poza corridą. Nabył działkę w Andaluzji, hodował rasowe byki, napisał autobiografię (oczywiście, z pomocą ghostwrittera), przyjaźnił się z Ernestem Hemingwayem. Miał wiele wspólnego z amerykańskim noblistą – obaj nie akceptowali starości, fizycznego upadku, utraty potencji i powodzenia u dam.
Hemingway unieśmiertelnił geniusza mulety w dwóch głośnych powieściach, „Śmierć po południu" i „Słońce też wschodzi". Tydzień przed 70. urodzinami Belmonte przegalopował wokół rancza, wypalił cygaro, łyknął wina, wyciągnął pistolet i palnął sobie w łeb. Rok wcześniej identycznie postąpił Hemingway.
Samotność emeryta
Wydarzenie trafiło na łamy prasy, m. in. tygodnika „Life". Ponad cztery dekady później na podstawie tej relacji powstał film zatytułowany „Belmonte". Niedawno zaś króla corridy przypomniał Jay Writght w komiksie „The Lonely Matador".