Swego czasu, bodaj na łamach nieświętej pamięci „Dziennika", Manuela Gretkowska orzekła, że najlepszym przyjacielem kobiety jest penis. Ponieważ tego zdania są również męscy szowiniści, czyli według zawodowych niewiast – cała reszta społeczeństwa – nic nie stoi na przeszkodzie, by penisa wpisać w symbolikę Polskiej Partii Kobiet, której autorka „Namiętnika" jest współzałożycielką. Ale przede wszystkim sylwetką, twarzą i gębą.
Na pewno natomiast uważana za pisarkę skandalistka nie jest Orianą Fallaci ani Jadwigą Staniszkis. Tak przynajmniej sama utrzymuje. Zresztą dlaczego miałaby być, skoro pisać nie umie, co wyklucza jej powinowactwo ze sławną włoską dziennikarką, natomiast poglądy polityczne ma całkowicie odmienne od przekonań autorki „Postkomunizmu: próby opisu"? Swoją drogą, o jakich poglądach mówimy?! Gretkowska pilnuje jedynie tego, by politycznie być w zgodzie z salonem, za to nieustannie bulwersować go obyczajowo. Oczywiście werbalnie tylko, werbalnie...
Czytelnicy boskiej Manueli doskonale wiedzą, o czym mowa. Gorzej z tymi, którzy nie czytając autorki „Tarota paryskiego", przykładają do niej zwyczajowe pisarskie miary. I wpadają w pułapkę – rzecz w tym bowiem, że Gretkowska nie umie nie tylko napisać dialogów – Robert Tekieli usprawiedliwiał się, że tej sztuki nauczyć się jej nie dało – ale w ogóle nie potrafi opowiadać, a umiejętność narracji jest jej nieznana. Dobitnie dowodzi tego w swej najnowszej powieści „Agent".
Gretkowska pozbawiona jest daru narracji – jeśli zaczyna opowiadać, to z finezją blondynki z popularnej serii kawałów
Labirynt w Chartres
Po poprzedniej książce, zatytułowanej „Trans", którą z wyjątkowym przekonaniem nazwałem na tych łamach „gównianą", bardzo byłem ciekaw, czym tym razem Gretkowska będzie chciała zaszokować potencjalnych czytelników. Niestety, obawiam się, że ci ostatni będą rozczarowani. No bo – postawię problem wprost – po co ludzie sięgają po książki autorki „Namiętnika"? Dla doznań estetycznych? Przepraszam, ale wątpię.