Powieściowa Liga Mistrzów

Gdyby młodsze roczniki pisały powieści na takim poziomie jak 60-latki Jerzy Pilch, Eustachy Rylski i Jan Polkowski, bylibyśmy literacką potęgą

Publikacja: 11.05.2013 01:01

Powieściowa Liga Mistrzów

Foto: Plus Minus, Andrzej Krauze And Andrzej Krauze

Amerykanie mają swoją „wielką powieść amerykańską", jak nazywają epicką panoramę epoki w stylu Steinbecka czy Dos Passosa, do której wzdychają i której domagają się od swoich autorów. Polacy nie mają nawet tego, bo i skąd? Wielkie realistyczne prozy to nie jest dyscyplina, w której kiedykolwiek odnosiliśmy znaczące sukcesy. To literacki futbol, a my w piłce nożnej, po dawno zapomnianych brązowych medalach, nic nie osiągnęliśmy. Miewamy raczej w piśmiennictwie wybitne odpowiedniki skoczków narciarskich, uprawiających sport piękny, choć raczej niszowy. Zgodnie ze stereotypowym wyobrażeniem jesteśmy narodem poetów, a w tym akurat wypadku stereotyp jest w stu procentach prawdziwy. Paweł Dunin-Wąsowicz oszacował nawet kiedyś (pół żartem, pół serio) liczbę polskich poetów na sto tysięcy.

Dlatego, jako że to w zasadzie jedyny punkt odniesienia, od co najmniej dwóch dekad krytycy domagają się od pisarzy „nowej Lalki", która pokazałaby współczesną Polskę. Bez skutku. Zwłaszcza młodzi prozaicy są nad wyraz oporni, jak bardzo by byli utalentowani, żaden nie chce być „nowym Prusem". Wszystko można zarzucić takiej np. Dorocie Masłowskiej czy Michałowi Witkowskiemu, ale nie ambicje epickie. A i w średnim pokoleniu autorzy pokroju Andrzeja Stasiuka czy Olgi Tokarczuk nawet jak już powieść napiszą, to z „Lalką" nie ma ona wiele wspólnego.

Narzekania na kryzys polskiej powieści stały się w ostatnich latach jednym z rytualnych zaklęć publicystyki literackiej, powtarzanym tak często, że już nikt ich nie słucha i nie traktuje do końca serio. I słusznie. Bo choć powieść jak futbol nie jest naszą dyscypliną narodową, to mamy przecież całkiem niezłych zawodników. A sądząc po wydarzeniach ostatnich tygodni, można by nawet stwierdzić, że jest naprawdę nieźle.

Mamy epików

To co wydarzyło się w ostatnich tygodniach na rynku wydawniczym, zadaje kłam opinii, że w Polsce nie ukazują się dobre powieści. Niemal równocześnie pojawiły się trzy książki, które najlepiej opisuje określenie „epika". Dwie wyszły spod ręki autorów uznanych i popularnych (na tyle, że pojawiły się nawet na listach bestsellerów), Jerzego Pilcha („Wiele demonów") oraz Eustachego Rylskiego („Obok Julii"), trzecia jest udanym debiutem wybitnego poety Jana Polkowskiego („Ślady krwi"). Nie jest może tak, że są to powieści zupełnie pozbawione wad, jednak w każdym z przypadków zalety zdecydowanie przeważają.

A najwięcej ma ich, moim zdaniem, książka Rylskiego, zaskakująca podwójnie.

Po pierwsze ilością wątków otwarcie autobiograficznych, których autor, bliski już przecież siedemdziesiątki, zawsze unikał. Po drugie zaś „Obok Julii" to pierwsza „prawdziwa" powieść tego twórcy. Tak, oczywiście, wiem, że po rozjechaniu tradycyjnych wzorców przez XX-wieczne awangardy coś takiego jak „prawdziwa" powieść nie istnieje. A jednak każdy, kto takie określenie słyszy, wie, o co chodzi. O historię, która ma więcej niż jeden wątek i jednego bohatera, o wciągającą fabułę, o opowieść przedstawiającą jakąś wizję świata, będącą czymś więcej niż prostym opisem faktów. Te wszystkie warunki „Obok Julii" spełnia, natomiast wcześniejsze książki Rylskiego, często zwane powieściami, były, w tradycyjnym rozumieniu, nowelami. Zarówno jeśli chodzi o objętość, jak i ilość wątków czy bohaterów. To, oczywiście, niczego nie ujmuje znakomitym „Warunkowi" czy „Stankiewiczowi", jednak większość czytelników, gdy myśli o powieści, ma przed oczami książkę taką właśnie jak „Obok Julii".

Jest gorące lato 1963 roku, dwudziestoletni bohater Janek Ruczaj pracuje w bazie samochodowej gdzieś na Dolnym Śląsku, ciesząc się własną urodą (przypominał Alaina Delona) i młodością. Do momentu, gdy po kilkuletniej nieobecności do miasteczka wraca nauczycielka Julia Neider, w której się kiedyś kochał, i prosi go, by pomógł jej nielegalnie przekroczyć granicę. Janek będzie gotów dla niej zabić, mszcząc krzywdy, jakich doznała od licznych mężczyzn, i to nie tylko w Polsce. Co ciekawe, mścić się będzie, zanim dokładnie pozna jej historię, jakby wyprzedzając wydarzenia.

A te wirują jak w kalejdoskopie. Jako podejrzany o zabójstwo zostaje zaplątany w lewe (i bardzo dochodowe) interesy pod nadzorem tajemniczego Kapitana, ubeka, może wojskowego, a może milicjanta albo kogoś jeszcze innego, sprawującego nieformalną władzę nad okolicą. Dzięki jego ochronie klan wielbicieli Hemingwaya, czyli najbliższych przyjaciół Ruczaja, zamienia się w dobrze prosperującą lokalną sitwę, co w pewnym momencie musi się źle skończyć, choć nie dla głównego bohatera. Ten wyjeżdża do Warszawy, a potem nawet na Lazurowe Wybrzeże, gdzie pracuje dla rosyjskiej mafii i wplątuje się w historię terrorystów spod znaku Czerwonych Brygad. Nikomu nie odbiorę chyba przyjemności z lektury, gdy zdradzę, że Julia Neider, o której Ruczaj nie może zapomnieć, ma z tym wiele wspólnego.

Kim jest mężczyzna?

Cała książka ma formę opowieści 65-letniego bohatera, zbliżającego się do kresu życia, dla którego miłość do nauczycielki (ze wszystkimi swoimi konsekwencjami) była najważniejszym, co mu się przydarzyło. Ale w zasadzie nie dowiemy się, kim jest Julia, czy przedstawiona przez nią wersja wydarzeń jest prawdziwa, czy to może fantasmagoria. Nie do końca poznamy też motywację bohatera. Bo choć pisarz dał mu sporo ze swojej biografii: arystokratyczne pochodzenie, dramatyczne losy rodziny, ba – nawet miejsce zamieszkania i kolejne zajęcia,  Ruczaj nie jest Rylskim. Za to ma ten sam problem, który ma twórca. Zastanawia się (do czego odsyła nas choćby postać Hemingwaya) nad tym, kim jest mężczyzna i czym jest dziś męskość. Ten kto jest odporny na urok prozy Rylskiego, uzna „Obok Julii" za dzieło niezbyt udane. Jednak jego zwolennicy, a tych nie brakuje, powiedzą tak jak ja, że to świetna książka.

W gruncie rzeczy podobnie jest z powieścią „Wiele demonów" Jerzego Pilcha, ponoć ostatnią, jaką twórca ma zamiar napisać (co ogłosił przed jej wydaniem). Szczerze mówiąc, trudno jest w to uwierzyć, bo autor „Pod Mocnym Aniołem" jest w dobrej literackiej formie. Choć jego nowa książka raczej nie przekona nieprzekonanych, bo w przeciwieństwie do Rylskiego Pilch specjalnie nie zaskakuje. On akurat znany jest z eksponowania motywów autobiograficznych.

Wszystko, czego od Jerzego Pilcha oczekujemy, znajdziemy w „Wielu demonach". Choć Wisła nazywa się Sigła, mamy tam galerię dobrze znanych postaci: będącego wcieleniem dobroci Księdza Pastora, patriarchę Naczelnika, luterskie sekutnice, młodych bohaterów dorastających w surowej społeczności i spętanych jej regułami. Czyli dostajemy wszystko to, co znamy choćby z „Tysiąca spokojnych miast" czy „Innych rozkoszy". Świetne sceny rodzajowe, dowcipne dialogi, ciekawych bohaterów. Całą opowieść spina klamrą Wigilia, na którą siostra zaginionej przyjeżdża, o zgrozo, z katolickim narzeczonym. A jednak pojawia się tu motyw dla pisarza nowy. Zbrodnia. Tajemnicze zniknięcie córki Pastora Oli Mrak (nazwisko jak najbardziej znaczące, które mogłoby brzmieć Mrok) i, związany z tym, interesujący wątek jasnowidza czy też mędrca listonosza Frycka.

I to jest główny problemem „Wielu demonów". Znalezienie odpowiedniego balansu między dramatyczną historią zabójstwa a tonem buffo, który jest specjalnością Pilcha. Czy mu się to udaje? Ja mam co do tego wątpliwości, choć zaprzysięgłym wielbicielom autora „Miasta utrapienia" nie będzie zapewne przeszkadzało, że opowiedzianą tu historię dałoby się bez specjalnej straty skrócić o połowę. Każdy, kto zna twórczość Pilcha, wie, że wszystko, co najważniejsze, dzieje się u tego autora w języku. I nie ma co oczekiwać od twórcy klasycznej powieściowej fabuły ani tym bardziej realistycznej panoramy epoki.

Panorama polska

Taką właśnie ambicję ma za to Jan Polkowski. Jego „Ślady krwi" nie przypadkiem opatrzone są podtytułem „przypadki Henryka Harsynowicza", kojarzącym się z „Przypadkami inżyniera ludzkich dusz" Skvorecky'ego. To sygnał, że mamy do czynienia z epiką „w starym dobrym stylu". Opowieść obejmuje cztery pokolenia, w jakimś sensie typowej polskiej rodziny, w której dramatyczne losy zaplątani są Polacy, Niemcy, Rosjanie i Żydzi. W miarę jak tytułowy bohater odkrywa straszną prawdę o swoim pochodzeniu, o zdradzie ojca, krzywdzie matki i tajemnicach przodków, okazuje się, że rodziną Harsynowiczów targały wszystkie najgorsze zawieruchy XX wieku. Jego przodkowie ginęli z rąk Ukraińców w rzeziach na Wołyniu, z rąk Rosjan w antyżydowskich pogromach, w Holokauście, trafiali do stalinowskich więzień, walczyli z hitlerowcami i bolszewikami na frontach obu wojen światowych.

Ale najciekawszy dla mnie jest tu gorzki obraz polskiej rzeczywistości po 1989 roku. Bohater, który wyemigrował jako prześladowany politycznie działacz „Solidarności", człowiek życiowo przegrany, wraca po ćwierć wieku do kraju, by odebrać ogromny spadek po ojcu. Na miejscu przekonuje się, że ogromną rolę odgrywają w Polsce nieformalne układy rodem z poprzedniego ustroju i służby specjalne. III RP to kraj trochę jak z Bułhakowa czy Zoszczenki, śmieszny i straszny jednocześnie. Od początku wiemy, że ta historia człowieka bez właściwości,  produktu rzeczywistości PRL, nie może się dobrze skończyć. I pewna przewidywalność fabularna, która wkrada się pod koniec w tę historię, jest największą wadą „Śladów krwi". Mimo to można bez przesady powiedzieć, że 60-letni debiutant dobrze poradził sobie z wyzwaniem, kojarzącym się z Pasternakiem i jego „Doktorem Żywago".

Co te książki łączy? Ciemna, ponura wręcz tonacja i próba rozrachunku z historią XX stulecia. To przeszłość naszego kraju i próba jej oceny, nawet w przypadku zazwyczaj odległego od tej tematyki Jerzego Pilcha (który daje tu ciekawy wątek związany ze stalinizmem) okazuje się tu najważniejszym tematem, wbrew tym co nawołują do zbiorowej amnezji. A co łączy autorów tych powieści? Wiek. Wszyscy przekroczyli już sześćdziesiątkę i można w zasadzie powiedzieć, że należą do jednego pokolenia, przynajmniej w sensie literackim, bo choć Eustachy Rylski jest nieco starszy, debiutował w tym samym czasie co Jan Polkowski i Pilch. Ponieważ zaś mówimy o książkach dobrych, a czasem wręcz wybitnych, otrzymujemy tu dowód, że powieść nie jest raczej dyscypliną dla młodzieży. Może kiedyś, gdy przez Polskę przewalała się jedna wojna za drugą, wielkie tematy leżały na ulicy. Dziś dobra powieść bywa najczęściej sumą doświadczeń dojrzałych ludzi.

Amerykanie mają swoją „wielką powieść amerykańską", jak nazywają epicką panoramę epoki w stylu Steinbecka czy Dos Passosa, do której wzdychają i której domagają się od swoich autorów. Polacy nie mają nawet tego, bo i skąd? Wielkie realistyczne prozy to nie jest dyscyplina, w której kiedykolwiek odnosiliśmy znaczące sukcesy. To literacki futbol, a my w piłce nożnej, po dawno zapomnianych brązowych medalach, nic nie osiągnęliśmy. Miewamy raczej w piśmiennictwie wybitne odpowiedniki skoczków narciarskich, uprawiających sport piękny, choć raczej niszowy. Zgodnie ze stereotypowym wyobrażeniem jesteśmy narodem poetów, a w tym akurat wypadku stereotyp jest w stu procentach prawdziwy. Paweł Dunin-Wąsowicz oszacował nawet kiedyś (pół żartem, pół serio) liczbę polskich poetów na sto tysięcy.

Pozostało 92% artykułu
Literatura
Stanisław Tym był autorem „Rzeczpospolitej”
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Literatura
Reiner Stach: Franz Kafka w kleszczach dwóch wojen
Literatura
XXXII Targi Książki Historycznej na Zamku Królewskim w Warszawie
Literatura
Nowy „Wiedźmin”. Herold chaosu już nadchodzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Literatura
Patrycja Volny: jak bił, pił i molestował Jacek Kaczmarski