Pomysł autora był na pozór tak prosty, że, co chyba częściej zdarza się przy lekturze reportaży niż poezji, pierwszą reakcją czytelnika może być zazdrość: dlaczego to nie ja na to wpadłem? Przecież to niemal recepta na sukces: wybrać sobie za cel miasto dość odległe i niełatwe, żeby nie znały go tabuny trekkingowców, a zarazem – nie całkiem anonimowe, posiadające przeszłość, i poznać je od podszewki, najpierw decydują się na rekonesans, potem, bagatela, trafiając z całą rodziną na kilkumiesięczne stypendium w środku czterdziestostopniowej zimy.
No właśnie. Taki tekst wymaga zanurzenia się w całą siermiężność postsowieckiego świata, w mroźne powietrze, sięgające skóry nawet przez dziurki na guziki, a bywa, że i w gęstniejący nurt zamarzającej rzeki. A przecież miesiące spędzone w półmroku, zawisłym nad miastem smogu, w towarzystwie karaluchów, zdziczałych psów i współtowarzyszy z marszrutki, to strącających czapkę, to widzących w każdym „długonosym" nuuczcza, Rosjanina nie wystarczyłyby, gdyby nie wiedza, słuch i uważność. Zanim naśladowcy sukcesu czekającego „Jakuck" ruszą do Magadanu czy do położonego niemal na tej samej szerokości geograficznej kanadyjskiego Iqualuit, powinni zmierzyć zamiar podług sił.
Śnieg i sielawa
„Jakuck" opisuje świat autonomicznej republiki, jej stolicy i posiołków na tyle sposobów, że uradowany będzie właściwie każdy czytelnik. Ten, kto siada do opowieści o egzotycznych krajach z niewinnością Tomka Wilmowskiego, cieszyć się będzie z opisu wielkich rzek, zmiennych obyczajów i lotów ptactwa (znać, że autor z wykształcenia jest ornitologiem!), bałaghanów z okienkami z byczego pęcherza lub półprzejrzystych minerałów. Zachwyci rekonstrukcja mitologii, tak różnej od naszych indoeuropejskich i bliskowschodnich wyobrażeń: nad Leną nie znano Księgi, niebiańskich wyżyn, otchłani ani widoków na zbawienie, nadal można natomiast skarmić mlekiem ducha miejsca bądź ognia.
Niedaleko prostodusznego entuzjasty podróży i przyrody siądzie wygodnie zaczytany zwolennik „armchair adventure" – nieprzetłumaczalnego niemal na polski doświadczenia anglosaskich właścicieli bibliotek domowych, którzy wiedzą, że o podbiegunowych śniegach najlepiej czyta się właśnie w fotelu. Ci będą zakładać strony na opisie targu na Rynku Krestiańskim, na który przywieziono świeżo złowioną nad Janą sielawę. „Ryba ze szlachetnej rodziny łososiowatych podawana jest tutaj na surowo. Jeśli nieco skruszeje, skóra odchodzi od ości jak papierek od cukierka. Tuż za sielawą, z przerwą na lubiane powszechnie karasie, pojawią się czyr, muksun, omul i nelma. (...) Następny zwiastun zimy na Krestiańskim to wyborne borsucze sadło".
Do tego złoto brzóz i jesionów, barwy lodu i stężałego na mrozie drewna, imaginowana miękkość skór jenota, rosomaka czy pieśca – i aż chce się przeciągnąć wygodniej, sięgnąć po kolejną miętówkę. Albo, marząc o sławie i trudach na miarę mieszczucha, ruszyć na wyprawę bodaj do Kampinosu, bodaj w Beskidy – aż zesztywnieją palce w pionierkach, aż dziecięce policzki nabiorą koloru malin, aż, tupiąc i wyskubując grudy śniegu z rękawiczek, można będzie sapnąć: No, posmakowaliśmy zimy! Pierwsze październikowe przymrozki to najlepszy czas na publikację „Jakucka".