Nigdy nie podzielałem zachwytów nad głośną trylogią. Jakkolwiek wciągający jest to kryminał, nie mogłem zignorować jego literackich słabości. Portrety były nakreślone topornie, tak jakby wyszły spod ręki początkującego studenta psychologii. Postać mścicielki Salander też nie zaskakiwała oryginalnością. Zaangażowania autora w problemy społeczne nie lekceważyłem, ale też nie fetyszyzowałem. Prosty język i styl dotarły do czytelników. To trochę taki pisarski hamburger, który smakuje każdemu.
Jednak 60 milionów sprzedanych egzemplarzy na świecie, z czego ponad milion w Polsce, daje do myślenia. Fenomen czytelniczy serii skłania do wniosku, że historia krzywdzonej przez mężczyzn oraz instytucje państwowe dziewczyny, która bierze sprawy we własne, twarde ręce, dotyka problemów istotnych dla wielu ludzi.
Przedwczesna śmierć Stiega Larssona w 2004 r., zanim opublikowano pierwszą część trylogii, sprawiła, że gigantyczny sukces komercyjny „Millennium" nigdy nie był jego udziałem. Śmierć autora przed sukcesem nadaje jego książkom sznyt bezinteresownego zaangażowania i pasji. Dlatego pomysł spadkobierców i wydawców, aby kontynuować serię zmarłego pisarza, wydawał się wątpliwy również z etycznego punktu widzenia.
Ryzykownej misji podjął się David Lagercrantz. Czwarta część „Millennium" zatytułowana „Co nas nie zabije" ukazała się w ubiegłym tygodniu równocześnie w wielu krajach. Pierwsze wrażenie? Nie ma kompromitacji.
Historia rozpoczyna się tam, gdzie skończyła się oryginalna seria. Mikael Blomkvist próbuje dalej pracować jako reporter w redakcji „Millennium", a Lisbeth Salander para się hakerstwem. Pismo Blomkvista zmienia właściciela i swoją politykę. Redakcja przeżywa wstrząsy, a zmiana formuły pisma ma ściągnąć nowych czytelników i reklamodawców. Blomkvist jest jednak sceptyczny.