Rzeczpospolita: Niewiele pozostało dziedzin literackich, w których pan jeszcze nie debiutował. Teraz przyszedł czas na opowiadania.
Jacek Cygan: Josif Brodski przytoczył w swej noblowskiej przemowie słowa Anny Achmatowej, że poezja wyrasta na śmieciach, a korzenie prozy wcale nie są szlachetniejsze. Moje opowiadania to potwierdzają, bo gdy spadnie na mnie niespodziewanie pomysł, to zapisuję go na karteluszkach, serwetkach i rachunkach. Jadąc na wakacje, spakowałem do walizki te szpargały, notatki i tak sobie je czytałem. Nagle odkryłem, że jest tam kilkanaście dobrych historii. Dotarło to do mnie mniej więcej cztery lata temu. Moja żona się śmiała i pytała: Nad czym tak siedzisz? Kto ci to wyda? Opowiadania? Tym bardziej mnie to motywowało. Jednym z pierwszych, które napisałem, był „Tenor" otwierający zbiór „Przeznaczenie, traf, przypadek".
To historia dwóch ulicznych artystów w Rzymie. Jeden przebrany jest za tenora i udaje, że śpiewa. Drugi tak samo, tylko że udaje Presleya.
Miałem taką obserwację w Rzymie, choć pozwoliłem sobie ją rozwinąć. Widziałem tego faceta, który udawał tenora na Piazza Navona. Ale tego drugiego, który grał Elvisa, już nie widziałem. Moje opowiadania w połowie są efektem obserwacji, dostrzeżonej anegdoty, a w drugiej części stanowią dopowiedzenie. Dopisuję tym ludziom życiorysy i dalsze losy.
To ciekawe, że zabrał pan zapiski na wakacje. Czyli nie potraktował pan pisania prozy jako pracy?