Trochę hrabia, trochę cham

Książka „Bez oklasków" to wyznania Jana Englerta. W pełni kontrolowane, bo jak mówi, nie potrafi publicznie rozdzierać szat.

Aktualizacja: 22.12.2021 13:28 Publikacja: 16.12.2021 17:42

Jan Englert, Kamila Drecka Bez oklasków Wydawnictwo Otwarte, Kraków, 2021

Jan Englert, Kamila Drecka Bez oklasków Wydawnictwo Otwarte, Kraków, 2021

Foto: Materiały Prasowe

Jest wytrawnym rozmówcą Kamili Dreckiej, bo doskonale wie, co mówić i jak mówić. „Mam w swoim życiorysie takie momenty, które mnie bolą, a nie potrafię publicznie rozdzierać szat”, a z kolei „prywatne szaleństwa nie nadają się do opowiadania”. Wyjaśnia, że zdecydował się mówić o sobie jedynie po to, by demolować mity. Dodaje, że „to nie jest szlachetność, raczej pycha”. W innym miejscu przyznaje: „Tak wiele mówiłem, żeby trudno było odcedzić prawdę od zmyślenia”.

Deklaruje: „nie jestem złożony z jednego Englerta. Ich było co najmniej pięciu, różnych w moim życiu. Cynicznych, romantycznych, niegodziwych, szlachetnych, niezdolnych i zdolnych”.

Jan Englert zagrał 150 ról teatralnych, ponad 200 w Teatrze TV. „Na pewno mogę powiedzieć, że żadna moja rola ani reżyseria nie była klapą” – uważa. Ale choć pierwszą zagrał jako 13-latek w „Kanale” Wajdy, to dorosłe zawodowe sukcesy poprzedziło noszenie halabardy i najmniej poważana garderoba nr 7 w Teatrze Polskim („ostatni adres, pod który chcieliśmy się dostać”). W warszawskiej PWST „nauczył się przede wszystkim porządku, ale i hierarchii”. Tam też wystartował jak z katapulty – ożenił się z koleżanką z roku, Barbarą Sołtysik, został wybrany starostą, przyjaźnił się z Andrzejem Zaorskim. Po chudych latach przyszły i tłuste - także w Teatrze Polskim - był ulubieńcem Dejmka – zagrał m.in. u niego w 1982 roku Konrada w „Wyzwoleniu”. Pamięta jednak, że: „nigdy w środowisku filmowym nie usłyszałem o swoich rolach słowa pochwały. Nigdy też nie dostałem żadnej znaczącej filmowej nagrody”, a także: „ciągle jest we mnie niedosyt powszechnego uznania”.

Równocześnie Englert przyznaje, że aktorstwo nigdy nie wypełniało mu życia: „Najbardziej spalałem się jako pedagog w szkole teatralnej”. Jednocześnie z goryczą mówi o współczesnych adeptach swojego zawodu, którzy w większości nie słyszeli ani o Holoubku ani o Łomnickim. Sądzi, że jest witkacowskim rekordzistą – grał w trzech, a reżyserował siedem sztuk tego autora: „najbardziej pociągała mnie jego profetyczność. Że on, w tamtych czasach, przewidział, że jakość przegra z ilością”. Uważa, że „artystą jest ten, który nie włazi w rzeczywistość, tylko stwarza własną. Ktoś, kto ma własny oryginalny świat”. Jednym z zaledwie kilku, których spotkał, był dla niego Jerzy Grzegorzewski.

Dostrzega swą wyjątkowość jako dyrektor Teatru Narodowego: „Chyba jestem jedynym w tym kraju dyrektorem, który chodzi na spektakle do innych teatrów”. Zapraszając do współpracy reżyserów jest wyznawcą kompromisu: „pilnuję tylko poziomu i rzemiosła”. Przez 18 lat tylko raz nie dopuścił do premiery. Nie ma złudzeń: „w tej chwili teatr żywi się publicznością, którą dawniej nazywaliśmy nuworyszami”.

Jako dyrektor zarabia 9 tys. „na rękę”, ale nie wie, ile ma pieniędzy. Najwyższa oferta finansowa jaką dostał opiewała na 40 tys. za wykład zagranicą – nie skorzystał, bo poczuł się jak towar. Nie wziął też udziału w reklamie.

Przyznaje się do sentymentalizmu: „Nie wstydzę się tego”. Patriotyzm uważa za powinność: „To suma powinności wobec ojcowizny, wobec spuścizny ojcowizny. Nie wobec narodu”. Około piętnastego roku życia został agnostykiem, ale: „o ile instytucję Kościoła skreśliłem, nie mogę tego zrobić z postacią Wojtyły”.

Kobiety w tej rozmowie – rzece traktuje dość dyskretnie, kiedy wspomina o romansie – pomija personalia partnerki. O swojej drugiej, aktualnej żonie mówi m.in.: „Dopóki Beata studiowała, nasze kontakty były takie jak z innymi studentami”. Przyznaje, że łatwiej oswaja

się z blondynkami, a nr 1 – Brigitte Bardot „to była moja święta Tereska, do której się modliłem”. Największy komplement jaki usłyszał od kobiety, Łucki Kowolik, gwiazdy amatorki „Perły w koronie” brzmiał: „Tyś jest mój ideał, wiesz? Trochę hrabia, trochę cham!”. Na szczęście ma też świadomość: „Zawsze lubiły mnie dzieci i psy”.

O rodzinie Englertów mówi: „nie mam z nimi nic wspólnego”, a także: „mogę o tym rozmawiać, ale bardzo ogólnie”. O mamie opowiada m.in. „miała wielką klasę” „nigdy nie zabierała głosu na temat moich życiowych wyborów”. Z ojca ma „besserwisserstwo. Może nie aż tak jak mój brat (Maciej Englert, reżyser – przyp. aut.), który wie naprawdę wszystko najlepiej”.

Jak to w rozmowie – rzece – wiele wątków, tematów, ale najciekawsze są pojawiające się od czasu do czasu fragmenty zapisków bohatera książki. Pisze w nich o sobie w trzeciej osobie. Wyjaśnia, że to próba zobiektywizowania siebie samego. Szkoda, że nie podążył tą drogą, bo doświadczenie pisarskie nabył już dawniej jako autor sztuk teatralnych, słuchowisk, opowiadań.

„Żyjemy w czasach, w których wszyscy się obnażamy. Zupełnie bezwstydnie” – zauważa Englert. W rozmowie tylko gra taką rolę.

Jest wytrawnym rozmówcą Kamili Dreckiej, bo doskonale wie, co mówić i jak mówić. „Mam w swoim życiorysie takie momenty, które mnie bolą, a nie potrafię publicznie rozdzierać szat”, a z kolei „prywatne szaleństwa nie nadają się do opowiadania”. Wyjaśnia, że zdecydował się mówić o sobie jedynie po to, by demolować mity. Dodaje, że „to nie jest szlachetność, raczej pycha”. W innym miejscu przyznaje: „Tak wiele mówiłem, żeby trudno było odcedzić prawdę od zmyślenia”.

Pozostało 90% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Literatura
Rekomendacje filmowe: Intymne spotkania z twórcami kina
Literatura
Czesław Miłosz z przedmową Olgi Tokarczuk. Nowa edycja dzieł noblisty
Literatura
Nie żyje Leszek Bugajski, publicysta i krytyk literacki
Literatura
Ernest Bryll: zapomniany romantyk i Polak stojący w kolejce
Literatura
Nie żyje Ernest Bryll