Pani Doroto, treść pani nowej sztuki jest tak bardzo chroniona, że musiałem podpisać zobowiązanie, iż nie będę o niej nic nikomu mówił. Chyba nawet pani nic nie mogę powiedzieć!
To ja pana z tego zobowiązania na czas wywiadu zwalniam.
Uff. Teraz mogę zapytać, co panią zainteresowało w legendzie miejskiej, peerelowskiej o Davidzie Bowie, który w 1973 r., jadąc z Moskwy na Zachód, wysiadł w Warszawie na Dworcu Gdańskim, przeraził się szarością miasta, na placu Komuny Paryskiej kupił płytę zespołu Śląsk i nagrał słynne „Warsaw".
Ta historia chodziła za mną od dawna. Jakieś dziesięć lat temu miałam pisać sztukę o powstaniu warszawskim, szukając klucza do tamtej rzeczywistości, trafiłam na legendę o Davidzie Bowie. Artysta, który ówcześnie przekraczał wszystkie możliwe granice, nawet podróżował swoją sztuką w kosmos, w Warszawie pojawił się bez fanfar, w szalenie prozaicznych okolicznościach. Nie przybył statkiem kosmicznym, tylko pociągiem ze Związku Radzieckiego i przez chwilę incognito uczestniczył w paździerzowej, ponurej rzeczywistości. To bardzo interesujący punkt zaczepienia. Kompletnie mi się to wtedy z różnych względów nie udało, a gdy Tomasz Plata ze Studia i Marcin Liber, reżyser, spytali mnie, czy nie powróciłabym do pomysłu o Bowiem – miałam wątpliwości. Ostatecznie zdecydowało to, że lubię realizować projekty, które zawisły w niespełnieniu. Uważam, że obciążają karmę – jeśli jest okazja, trzeba je kierować do realizacji. Zaczęło się od researchu, od napromieniowania się przede wszystkim językiem, ale też estetyką lat 70. Stopniowo zaczęłam szukać bohaterów, spraw, obrazów, od których przybysz z kosmosu może się odbić, ale też spraw, które mogą się odbić w nim. Punktem wyjścia było, że w Warszawie zjawia się ktoś niesamowity, inny, a jednak nikt tego nie zauważa, bo wszyscy są zajęci przyziemną szamotaniną, polowaniem na mięso albo watę.
Najniższy poziom.