Nostalgia za barem Bambino

Z Ingą Iwasiów rozmawia Tomasz Zbigniew Zapert

Publikacja: 03.10.2008 09:43

Inga Iwasiów

Inga Iwasiów

Foto: Rzeczpospolita

[b]Rz: Szczecin z pani książki jest pozbawiony tożsamości. Tymczasem przypominam sobie, że w podstawówce faszerowano mi umysł tezą o „prastarym piastowskim grodzie przywróconym macierzy”. Szczecinianie nie odbierali miasta w ten sposób?[/b]

[b]Inga Iwasiów:[/b] Ja pamiętam ze szkoły hasło: „Myśmy tu nie przyszli, myśmy tu wrócili”. Pozbawione w pewien sposób treści, właściwie dla dzieci w szkole podstawowej objętej patronatem Pułku Zmechanizowanego imienia Otokara Jarosza (tego pułku, w którym służył Wojciech Jaruzelski) – puste. Czuło się, że akademie podkreślające wątek „piastowskiej tradycji” mają nam nadawać godność, więc najwyraźniej godność i tożsamość były zagrożone. Na co dzień natomiast dzieci o takich sprawach nie myślą, także w domach przy obiedzie rozmowy dotyczą raczej innych kwestii, więc brakowało punktu odniesienia. Podniosła nuda edukacji nie miała ścisłego związku z samopoczuciem.

Z drugiej strony – świetnie oddaje to proza Zyty Oryszyn, niestety zapomniana – wychowanie socjalistyczne z jego sztucznymi rytuałami uwodziło dzieci, więc ja jakoś w „trwanie na rubieżach” wierzyłam. To, jak miasto odbierali mieszkańcy, zostało zapisane w mało znanej prozie, w pamiętnikach, jest obecne we wspomnieniach.

Trudno sprowadzić te opowieści do wspólnego mianownika, jednym z tonów jest jednak kompletne oddzielenie od przestrzeni miejskiej, a potem stopniowe jej oswajanie. Szczecińskość do dziś polega na szorstkim stosunku do miasta, ma nutę depresyjną, czasem coś z dziecięcego naburmuszenia.

[b]Jest pani szczecinianką z urodzenia? Pytam, bo imię sugeruje niemieckich antenatów, a nazwisko genealogię kresową.[/b]

Jestem szczecinianką. „Bambino” nie jest powieścią rodzinną, ale moja mama pochodzi z Ukrainy, a tata z Poznańskiego. Typowa mieszanka. Nazwisko noszę po mężu, którego ojciec pochodził z Białorusi. Imię natomiast ma rodowód anegdotyczny. Miałam mieć na imię Ingeborga, jak bohaterka popularnej wówczas sagi skandynawskiej, ale w urzędzie stanu cywilnego urzędniczka nie wyraziła zgody, zaproponowała Ingę figurującą w wykazie imion. Wniosek z tego taki, że niemieckość była w 1963 r. dopuszczalna, skandynawskość zaś nie. To zresztą imię niekoniecznie niemieckie, zwłaszcza w formie z „a” na końcu. W jednym z opowiadań opublikowanych w tomie „Odra – Ren” wspominam pewną znajomą rodziny, z pochodzenia Niemkę, która w dzieciństwie mówiła do mnie Ingeleine, a ja myślałam, że tak się nazywam po niemiecku. Dopiero ucząc się niemieckiego, odkryłam znaczenie tego zwrotu – mała Inga. Ula z „Bambino” jest epitafium dla tej kobiety, która nazywała mnie tajemniczo, chociaż niewiele ma wspólnego z jej prawdziwą biografią.

[b]„Bambino” to nazwa szczecińskiego baru upadłego w latach embrionalnego kapitalizmu, ale i adapteru, na którym bohaterowie powieści słuchali pocztówek dźwiękowych polskich piosenkarzy w latach 60. (ale czemu nie Filipinek rodem ze Szczecina?), oraz lodów oferowanych w dekadzie sukcesu na plaży w Międzyzdrojach, gdzie opalała się Ula, toteż ta nazwa wzbudza i we mnie nostalgię. Czy o to chodziło autorce książki?[/b]

Tak, o nostalgię, którą sama odczuwam. Znam dobrze bary mleczne, pracowała w nich moja babcia. Znów podkreślę: powieść nie jest biograficzna, ale zarazem składa się z drobnych elementów należących do prawdziwych miejsc i ludzi. Nie sportretowałam w żadnym wątku mojej babci, chciałam natomiast utrwalić zapomniany nastrój, wywołać z tkanki miasta fragmenty wzgardzonej przeszłości. Bo w miejscu Bambino mamy dziś wypożyczalnię DVD Beverly Hills. Może nawet ten fakt był zarzewiem mojej narracji – ból odczuwalny zawsze, gdy czekam na światłach, żeby skręcić obok nieistniejącego baru, i widzę witrynę tej wypożyczalni.

A Filipinki? Cóż, w czasach dzieciństwa Magdy, czyli mojego, od chóralnych wykonań „Rozkwitały pęki białych róż” przechodziliśmy wprost do pierwszej płyty Budki Suflera. Filipinki były wcześniej i chyba uznawaliśmy je za nieco... obciachowe, chociaż tak się tego nie nazywało. Poza tym nie chciałam nafaszerować powieści szczecińskością w nadmiarze, odczuwałabym taki kondensat jako kiczowaty. Regionalność jest nowszym wynalazkiem, w latach 60. i 70. nie snobowaliśmy się na marki lokalne.

[b]Akcja powieści toczy się przez przeszło trzy dziesięciolecia i – mam takie odczucie – trochę nieoczekiwanie się urywa. Dlaczego nie zdecydowała się pani na epilog silnie zakorzeniony w miejskiej historii?[/b]

Dlatego, że wówczas musiałabym napisać powieść historyczną lub polityczną. Zajmuję się ostatnio, w swoim wcieleniu naukowym, właśnie powieścią polityczną, więc pokusa była silna. Być może kiedyś jej ulegnę. Tym razem miała to być powieść o zwyczajnych ludziach, którym historia nie dopisuje sensu, nie wygładza ich losów przez udział w wyraźnym przełomie. Finał w stoczni w momencie podpisywania porozumień szczecińskich miałby efekt pocieszycielski. A ja chciałam pokazać tę nieprzezwyciężalną, niezawinioną i nieopisaną ciemność, w której tkwimy.Jesteśmy dorośli, moje pokolenie – być może – jest ostatnim, które może spojrzeć wstecz. Tam, na początku, w wojnie i jej skutkach, mamy jeszcze nieopowiedziane narracje. Rok 1980 może poczekać, zresztą opowiadamy go sobie bezustannie. Inna sprawa, że Szczecin w tych narracjach pełni rolę drugorzędną, ale ja jedną powieścią nie udźwignę wszystkich zobowiązań wobec pamięci, historii i miasta.

[b]Z powieści wynika, że repatrianci zabużańscy – w większości tworzący żywioł miasta, a nawet ich potomkowie urodzeni nad Odrą – bardzo długo nie czuli się w Szczecinie u siebie.

Czy i kiedy się to zmieniło?[/b]

Zapewne nikt nie myśli codziennie, czy jest u siebie. Taka opowieść należy do politycznych i literackich mitologii. Jej ślady znajduję na przykład w pisarstwie Katarzyny Suchodolskiej, jednej z zapomnianych szczecińskich literatek, ale i u Artura Daniela Liskowackiego. Moi studenci już nie myślą w kategoriach tożsamości miejsca, chociaż chętnie na ten temat rozmawiają. Do dzisiaj w potocznej rozmowie wybrzmiewają lęki o „poniemieckie” własności. Moim zdaniem przez moje pokolenie przebiega granica: już nie pamiętamy żadnych innych miejsc, jeszcze nie myślimy w kategoriach globalnych. Już i jeszcze nie jesteśmy nomadami. Ja się w Szczecinie czuję bardzo u siebie, nie ma innego miejsca, w którym byłabym tak bardzo u siebie.

[b]Władza ludowa usiłowała legitymizować polskość Szczecina, osadzając w nim zaraz po wojnie pisarzy: Gałczyńskiego, Andrzejewskiego, Woroszylskiego, Wirpszę. Co sądzi na ten temat literaturoznawczyni, profesor Uniwersytetu Szczecińskiego?[/b]

Cóż, ślady obecności tych pisarzy w mieście należą do mitologii, ale właściwie tylko twórczość Wirpszy, a potem jego syna Leszka Szarugi (pośrednio za sprawą pobytu tu w dzieciństwie) ma związki ze Szczecinem. Reszta to kompensacyjna opowieść, którą poloniści z Uniwersytetu Szczecińskiego nicowali wielokrotnie. Możemy wskazać miejsca, w których ten „desant z centrali” się upijał, trudniej byłoby twierdzić, że wniósł coś w literaturę regionalną. Poza tym ucieczki ze Szczecina, motywowane złym klimatem, przyczyniły się do pesymistycznego obrazu miasta. Sama idea przesiedleń pisarzy w jakimś stopniu ma swe mutacje dziś, na przykład w formach pobytów stypendialnych, które przyciągają artystów do Berlina czy Grazu.

[b]Zarazem wymazywano z dziejów niemieckość grodu, a resztki autochtonów w PRL nie miały łatwego życia – o czym pani wzmiankuje...[/b]

Tak, faktycznie. Tę niemieckość odkryliśmy w latach 80. Ale w mojej powieści nie jest ona głównym tematem. Owszem, piszę o Ulrike-Uli, o kilku innych Niemcach w Szczecinie, bo tacy ludzie tu żyli. Są moimi bohaterami jako ludzie, nie jako przedstawiciele jakiegoś narodu. Nie mogłabym napisać o niemieckim mieście i jego niemieckich mieszkańcach, ponieważ takie powieści już napisano. Eksploatowanie tego tematu zbliżyłoby nas do perspektywy, od której zaczęliśmy tę rozmowę – jak niegdyś prasłowiański i piastowski, teraz Szczecin musiałby być niemiecki. Czy to interesowało Janka i Ulę, moich bohaterów, kiedy przeżywali swe małe radości, dokonywali swych małych wyborów? Perspektywa pojedynczego człowieka i pytania o więzi międzyludzkie osłabiają zapał do uogólnień. Nie o tym jest ta powieść, chociaż o tym też. Tyle że już mimochodem. Jeśli mogę coś sądzić na temat własnej prozy.

[b]Z niedawno opublikowanych dwu tomów reportaży „Z archiwum Sz.” dowiedziałem się, jak wiele osobliwości, sekretów i dramatów kryje najnowsza historia miasta (tragiczny wypadek czołgu podczas defilady, największe w Polsce zatrucie metanolem, kariera Wojciecha Świerkowicza alias Ludwika Kalksteina, pożar Kaskady, przypadek sprintera Wiesława Maniaka czy piosenkarki Heleny Majdaniec). Czy nie jest to inspiracja dla rodowitej szczecinianki beletrystki?[/b]

Echo kilku takich historii odnaleźć można w „Bambino”. W zbiorku „Miasto-ja-miasto” z 1994 r. opisałam pożar Kaskady. Byłam tam na pierwszym dansingu w życiu w noc poprzedzającą nieszczęście. Innymi wydarzeniami, jak karierą Ludwika Kalksteina, agenta gestapo, który miał udział w ujęciu przez Niemców generała Stefana Grota-Roweckiego, zajmowałam się jako historyczka literatury i redaktorka dwumiesięcznika „Pogranicza”. Powiem raz jeszcze: jedna powieść nie udźwignie wszystkiego, a tkanie narracji z odkrywanej sukcesywnie miejskiej mitologii uznawałabym za daleko niewystarczające, szkolne ujęcie. Na pewno Szczecin pobudza wyobraźnię i domaga się narracji. Wolałabym rozmawiać o tym, co znalazło się w „Bambino”, nie o tym, czego do powieści nie wprowadziłam. O zdrajcach, szpiegach, piosenkarkach, bohaterach Grudnia i Sierpnia też powinno się napisać. Rozprawy, powieści sensacyjne, poematy. Ja napisałam prozę o ludziach pomiędzy, zwyczajnych (jeden z nich jest funkcjonariuszem UB); próbując ich zrozumieć, chciałam zrozumieć miasto i siebie.

[b]Rz: Szczecin z pani książki jest pozbawiony tożsamości. Tymczasem przypominam sobie, że w podstawówce faszerowano mi umysł tezą o „prastarym piastowskim grodzie przywróconym macierzy”. Szczecinianie nie odbierali miasta w ten sposób?[/b]

[b]Inga Iwasiów:[/b] Ja pamiętam ze szkoły hasło: „Myśmy tu nie przyszli, myśmy tu wrócili”. Pozbawione w pewien sposób treści, właściwie dla dzieci w szkole podstawowej objętej patronatem Pułku Zmechanizowanego imienia Otokara Jarosza (tego pułku, w którym służył Wojciech Jaruzelski) – puste. Czuło się, że akademie podkreślające wątek „piastowskiej tradycji” mają nam nadawać godność, więc najwyraźniej godność i tożsamość były zagrożone. Na co dzień natomiast dzieci o takich sprawach nie myślą, także w domach przy obiedzie rozmowy dotyczą raczej innych kwestii, więc brakowało punktu odniesienia. Podniosła nuda edukacji nie miała ścisłego związku z samopoczuciem.

Pozostało 90% artykułu
Literatura
Stanisław Tym był autorem „Rzeczpospolitej”
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Literatura
Reiner Stach: Franz Kafka w kleszczach dwóch wojen
Literatura
XXXII Targi Książki Historycznej na Zamku Królewskim w Warszawie
Literatura
Nowy „Wiedźmin”. Herold chaosu już nadchodzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Literatura
Patrycja Volny: jak bił, pił i molestował Jacek Kaczmarski