Jestem szczecinianką. „Bambino” nie jest powieścią rodzinną, ale moja mama pochodzi z Ukrainy, a tata z Poznańskiego. Typowa mieszanka. Nazwisko noszę po mężu, którego ojciec pochodził z Białorusi. Imię natomiast ma rodowód anegdotyczny. Miałam mieć na imię Ingeborga, jak bohaterka popularnej wówczas sagi skandynawskiej, ale w urzędzie stanu cywilnego urzędniczka nie wyraziła zgody, zaproponowała Ingę figurującą w wykazie imion. Wniosek z tego taki, że niemieckość była w 1963 r. dopuszczalna, skandynawskość zaś nie. To zresztą imię niekoniecznie niemieckie, zwłaszcza w formie z „a” na końcu. W jednym z opowiadań opublikowanych w tomie „Odra – Ren” wspominam pewną znajomą rodziny, z pochodzenia Niemkę, która w dzieciństwie mówiła do mnie Ingeleine, a ja myślałam, że tak się nazywam po niemiecku. Dopiero ucząc się niemieckiego, odkryłam znaczenie tego zwrotu – mała Inga. Ula z „Bambino” jest epitafium dla tej kobiety, która nazywała mnie tajemniczo, chociaż niewiele ma wspólnego z jej prawdziwą biografią.
[b]„Bambino” to nazwa szczecińskiego baru upadłego w latach embrionalnego kapitalizmu, ale i adapteru, na którym bohaterowie powieści słuchali pocztówek dźwiękowych polskich piosenkarzy w latach 60. (ale czemu nie Filipinek rodem ze Szczecina?), oraz lodów oferowanych w dekadzie sukcesu na plaży w Międzyzdrojach, gdzie opalała się Ula, toteż ta nazwa wzbudza i we mnie nostalgię. Czy o to chodziło autorce książki?[/b]
Tak, o nostalgię, którą sama odczuwam. Znam dobrze bary mleczne, pracowała w nich moja babcia. Znów podkreślę: powieść nie jest biograficzna, ale zarazem składa się z drobnych elementów należących do prawdziwych miejsc i ludzi. Nie sportretowałam w żadnym wątku mojej babci, chciałam natomiast utrwalić zapomniany nastrój, wywołać z tkanki miasta fragmenty wzgardzonej przeszłości. Bo w miejscu Bambino mamy dziś wypożyczalnię DVD Beverly Hills. Może nawet ten fakt był zarzewiem mojej narracji – ból odczuwalny zawsze, gdy czekam na światłach, żeby skręcić obok nieistniejącego baru, i widzę witrynę tej wypożyczalni.
A Filipinki? Cóż, w czasach dzieciństwa Magdy, czyli mojego, od chóralnych wykonań „Rozkwitały pęki białych róż” przechodziliśmy wprost do pierwszej płyty Budki Suflera. Filipinki były wcześniej i chyba uznawaliśmy je za nieco... obciachowe, chociaż tak się tego nie nazywało. Poza tym nie chciałam nafaszerować powieści szczecińskością w nadmiarze, odczuwałabym taki kondensat jako kiczowaty. Regionalność jest nowszym wynalazkiem, w latach 60. i 70. nie snobowaliśmy się na marki lokalne.
[b]Akcja powieści toczy się przez przeszło trzy dziesięciolecia i – mam takie odczucie – trochę nieoczekiwanie się urywa. Dlaczego nie zdecydowała się pani na epilog silnie zakorzeniony w miejskiej historii?[/b]
Dlatego, że wówczas musiałabym napisać powieść historyczną lub polityczną. Zajmuję się ostatnio, w swoim wcieleniu naukowym, właśnie powieścią polityczną, więc pokusa była silna. Być może kiedyś jej ulegnę. Tym razem miała to być powieść o zwyczajnych ludziach, którym historia nie dopisuje sensu, nie wygładza ich losów przez udział w wyraźnym przełomie. Finał w stoczni w momencie podpisywania porozumień szczecińskich miałby efekt pocieszycielski. A ja chciałam pokazać tę nieprzezwyciężalną, niezawinioną i nieopisaną ciemność, w której tkwimy.Jesteśmy dorośli, moje pokolenie – być może – jest ostatnim, które może spojrzeć wstecz. Tam, na początku, w wojnie i jej skutkach, mamy jeszcze nieopowiedziane narracje. Rok 1980 może poczekać, zresztą opowiadamy go sobie bezustannie. Inna sprawa, że Szczecin w tych narracjach pełni rolę drugorzędną, ale ja jedną powieścią nie udźwignę wszystkich zobowiązań wobec pamięci, historii i miasta.