Książki wzruszającej – to jest jej największa zaleta (dla niektórych pewnie wada), a zbudowanej z melanżu historii miłosnej, religijnej i thrillera medycznego. Książki, rzekłbym, kardiologicznej. Bo traktującej o sercu.

Właśnie na transplantację serca dla siebie samej zbiera siedmioletnia, osierocona dziewczynka, gdy nagle ulega poważnemu wypadkowi. Nie jest jednak jedyną bohaterką „Kiedy płaczą świerszcze”, jeśli już, to jest nim obdarzony wyjątkowym talentem chirurg klatki piersiowej, który zaprzestał uprawiania zawodu, gdy nie udało mu się uratować swojej ukochanej żony, również chorej na serce. On naprawia serca chore pod względem fizycznym, inni reperują te zepsute inaczej. Może więc to i nie tak dziwne, że w wypadku tak niezwykłego organu mogą się zdarzać... objawienia. W każdym razie serce człowieka – czytamy – jest wyjątkowe pod tym względem, że zaprojektowano je, by pompowało krew nieprzerwanie bez przypominania mu, do czego zostało przeznaczone. Przez, dajmy na to, 120 lat. Serce pracuje, robi swoje, a że my robimy wszystko, by tę jego pracę zakłócić, to i raczej mało kto jest w stanie przeżyć owe 120 lat. W każdym razie, powiada narrator, „podczas wszystkich moich lektur i studiów jedno stało się dla mnie oczywiste: jeżeli cokolwiek w tym wszechświecie nosi ślady Boskiej ręki, jest to ludzkie serce”.

Warto sięgnąć po powieść Martina, a dla zachęty powtórzę na koniec bardzo proste trzy zasady doktora Trainera, mistrza kardiologii: pijcie niesłodzoną herbatę (mowa jest o herbacie mrożonej, ale myślę, że i ta rzadziej pijana w Ameryce, byle bez cukru, ze względu na kwas garbnikowy dobrze zrobi na serce), codziennie zażywajcie aspirynę i nigdy nie korzystajcie z windy, gdy w pobliży znajdują się schody.

[i]Charles Martin „Kiedy płaczą świerszcze”. Przeł. Jacek Bielas. Wydawnictwo WAM, Kraków 2008[/i]