Stanisław Lem – za pomocą nauki – dokonywał na ludziach najdzikszych eksperymentów.
Astronauci powracający na Ziemię po długiej wyprawie, postarzali tylko o dziesięć lat, podczas gdy na Ziemi, zgodnie z einsteinowskim paradoksem bliźniaków minęło już lat 160 („Powrót z gwiazd”), zastają sytuację całkowicie odmienioną. Na Ziemi nie ma przemocy. Osiągnięto to, wszczepiając coś, nie bez zbrojnego oporu społecznego na początku akcji, do mózgów wszystkich noworodków.
W „Kongresie futurologicznym” do służby dobru wprzęga Lem chemię. Mieszkańcom Ziemi bytującym w nędznych norach i żywiących się syntetyczną breją zdaje się, że mieszkają w jasnych, przestronnych mieszkaniach i jedzą bażanty zapijane chablis. Wszystko to dzięki rozpylanym nieustannie w powietrzu halucynogenom powodującym u ludności pożądane przez kierownictwo doznania.
Oczywiście, Lem nie był pisarzem science fiction. Fantastyczne kosmiczne rekwizyty służyły mu tylko do zabawy i do maskowania współczesnego świata, który w rzeczywistości opisywał: walki ciemnej i pompatycznej komunistycznej połowy świata z drugą połową – ślepą i kabotyńską.
Kiedy skończyła się zimna wojna, nie nastąpił według chytrze naiwnej koncepcji Fukuyamy „koniec historii”, ale nastąpił koniec twórczości Lema. Zniknęła cenzura i można było pisać wprost, ale Lemowi najwyraźniej się odechciało. To znaczy zaczął właściwie pisać tylko wprost: artykuły i większe szkice w czasopismach, felietony, komentarze do aktualnych wydarzeń. Na pytania, kiedy poznamy dalsze przygody Ijona Tichego, odpowiadał poirytowany, że już dość napisał i jest za stary na wymyślanie historyjek, martwił się, że nikt go nie czyta i lekko zrzędzącym tonem dowodził, że całe zło, co się wokół nas dzieje, już dawno przewidział (i wskazywał precyzyjnie, w którym swoim dziele). Najgorsze, że miał w tym rację.