Jak głosi plotka, Man Booker Prize wymyślili wydawcy podczas gry w golfa. Miała być odpowiednikiem francuskiej nagrody Goncourtów, ale o ile w Paryżu o najlepszej powieści roku decydują jurorzy wybrani z grona akademików, w Londynie grono to obejmuje krytyków, wydawców, dziennikarzy i twórców. Jest jeszcze jedna różnica – Goncourt ma symboliczny wymiar finansowy (10 franków), Booker to dziś 50 tys. funtów.
Obie generują jednak takie zainteresowania, że sprzedaż zarówno tytułów nominowanych, jak nagrodzonych przynosi autorom duże zyski. Rzadko zdarzają się lata, w których można znaleźć wyraźny wspólny mianownik dla wybranych do finału książek.
Tym razem tak jest. Tegoroczne kandydatki łączy... historia. Akcja żadnego z utworów nie rozgrywa się w teraźniejszości.
Najgłębiej sięgnęła Hilary Mantel. Jej „Wolf Hall” opowiada o życiu Thomasa Cromwella, XVI-wiecznego totumfackiego króla Henryka VIII, „nowoczesnego racjonalisty w renesansowym kostiumie”, jak go określił jeden z recenzentów. Mantel, uważana za najpoważniejszą kandydatkę do tegorocznej nagrody (bukmacherzy przyjmują na nią zakłady w stosunku 10 do 11), fascynująco i w pozytywnym świetle przedstawia szwarccharakter, jakim bez wątpienia był Cromwell. Sarah Waters, autorka „The Little Stranger” (ukażą się niebawem nakładem Prószyńskiego i S-ki pod tytułem „Ktoś we mnie”), przenosi czytelnika do powojennej prowincjonalnej Anglii. Przypadki mocno zubożałej arystokratycznej rodziny, którą nawiedziło „złe”, podobają się na tyle, że zakłady wynoszą 5:1.
Mieszkający w Australii noblista J.M. Coetzee przedstawia „Summertime”. Trzeci tom wspomnień dotyczy lat 70. ubiegłego wieku. Na autora spoglądamy z perspektywy pięciu bliskich mu osób, które po jego śmierci przepytuje biograf. Szanse - 6:1. „The Glass Room” Simona Mawera (6:1) jest najbardziej niezwykłą opowieścią. Jej bohaterami są nie tyle ludzie, co dom, w którym zamieszkują: architektoniczne cudo ze szkła i stali, postawione dla żydowskiego fabrykanta w Czechach u zarania wojny.