– Tak, ale po trzeciej wojnie światowej. – Dorośli wybuchli dziwnym śmiechem”.
Już po lekturze 51 stron zaczynam sobie zdawać sprawę, że mam do czynienia nie z książką pisarza, lecz z nazbyt obfitą teką wypisów z autorów różnej rangi. W pierwszym rozdziale obcujemy z Zofią Bystrzycką – była taka pisarka i, jako żona Putramenta, ambasadorowa PRL w Paryżu; Konstantym Ildefonsem Gałczyńskim – niezbyt szczęśliwie reprezentowanym; Jackiem Kuroniem; Witoldem Dąbrowskim, rzeczywiście, zasługującym na przypomnienie, i Haliną Ostrowską-Grabską. W cytacie z tej ostatniej, zajmującym trzy strony, są dwa opuszczenia, niekoniecznie na korzyść pamiętnikarki. Do tego długie wycinki z prasy, głównie z „Polityki” i „Gazety Wyborczej”, jeden z „Karty”. I jeszcze nie mniej niż 13 wierszyków-wyliczanek dochodzących do 20 wersów, choć wystarczyłyby dwa lub cztery.
Cała teka liczy 605 stron dużego formatu i waży ponad kilogram, tak więc wypada próbować ją czytać przy biurku, jakby była dziełem poważnym.
Są w niej jednak rzeczy na miarę wczesnego Kroha. Matka autora pracowała czas jakiś w Instytucie Geodezji i Kartografii, przekładając z drugą polonistką fachowe komunikaty na czytelną polszczyznę. „Gdy kierownik nagle wchodził i o coś pytał, koleżanka mówiła od niechcenia: »Pani Zofio, niech pani przełoży wtyczkę w dolne gniazdko, tam jest lepszy prąd, woda się szybciej zagotuje«. »Chyba nie – odpowiadała mama po głębszym namyśle – ten dolny prąd ma dłuższą drogę do przebycia«. »Może tak« – rozważała głośno pani K. – »Ale rozpędza się z góry, ma większy impet, w sumie prędzej grzeje, chociaż mu dalej«. Kierownik zapominał, z czym przyszedł, żegnał się skwapliwie”. Żart, a w tle mimochodem syntetyczny obraz aktywności biurowej. Wielki żal, że nie udało mu się nakłonić mamy do napisania więcej niż parę stron wspomnień z pierwszych miesięcy nowej władzy. Są to niemal jedyne strony, przy których najsurowszy redaktor nie miałby nawet przez sekundę pokusy, by usunąć lub dodać bodaj jedno słowo. Także wybór korespondencji między panią Kroh a Romanem Aftanazym na temat „Dziejów rezydencji na dawnych Kresach Rzeczypospolitej” i losów wydawniczych tego monumentalnego dzieła w ciągu dwu dziesięcioleci wymusza na Antonim Krohu wyjątkową dyscyplinę stylu i w tym fragmencie teki mamy do czynienia z esejem. Dobrze też prezentuje się siedem stron skopiowanych ze wspomnień generała Gustawa Orlicz-Dreszera. Można zgodzić się z kolekcjonerem teki, gdy wyraża podziw dla swego współautora Isaaca Bashevisa Singera porównanego – jakaż aktualność – do Chopina. Pretekst do przepisywania Singera jest nieco wysilony; rodzinny majątek mamy Antoniego położony był w ziemi chełmskiej. W Chełmnie żyli niegdyś Żydzi, których opisał S. Majątek przepadł, ale chociaż o kawałek Singera można było powiększyć dzieło.
Niemal każdy akapit napisany przez samego autora z okładki dałoby się napisać nieco krócej, więc lepiej. Przynajmniej jedną trzecią dowcipów warto by skreślić. Są też sprawy godne dopowiedzenia. Jeden z kuzynów, urodzony w roku 1890, uczestnik wojny 1920, został aresztowany w roku 1949, ciężko katowany w śledztwie, skazany na 15 lat w procesie kierownictwa Państwowych Nieruchomości Ziemskich. Czy K. nie wie, że wszyscy siedzący wówczas na ławie oskarżonych, wybitni fachowcy łącznie z ich szefem Witoldem Maringe, to nie tylko byli ziemianie, ale także uczestnicy wojny 1920 roku? Sfingowana afera rzekomego sabotażu była zemstą za tamtą klęskę, co świadczy o głębokiej penetracji sowieckiego wywiadu na naszych ziemiach.
Podzielając opinię K. o klęsce, jaką stanowią półinteligenci z tytułami naukowymi, owe autorytety telewizyjne, których złoty okres rozpoczyna się w latach 70., nie rozumiem, jak można było pominąć moment kluczowy tej katastrofy – marzec 1968, nominację ponad siedmiu setek marcowych docentów, którzy następnie nawzajem się habilitowali i awansowali, praktykując to dziś jeszcze.