[b]Karolina Wigura:[/b] „Prowadząc cię do szkoły, chciałem ci powiedzieć, czego masz się tam trzymać. Przede wszystkim nie zapominaj nigdy, że szkoła jest narzędziem twego wroga, który chce cię zemleć na miałkie wapno i przerobić na coś innego niż to, czym jesteś. Od dziś będziesz mu opierał się sam, nie bardzo mogąc liczyć na kogokolwiek. Nie daj się przestraszyć groźbami ani zwieść pochwałami i wyróżnieniami. Bądź uważny i przytomny. Twoim zadaniem jest nie dać się schwytać”.
To jeden z fragmentów otwierających esej „Dzieci Warszawy w początkach XX stulecia” Jerzego Stempowskiego. Słowa te wypowiada ojciec prowadzący autora po raz pierwszy do szkoły. Ten fragment pomaga przenieść się wprost w rzeczywistość, którą opisuje Bohdan Cywiński w „Rodowodach niepokornych”. Rzeczywistość, którą – jak pisze – charakteryzowały trzy zasadnicze cechy. Po pierwsze, społeczna ocena istniejącej sytuacji. Używając sformułowania Cywińskiego, „społeczeństwo było przeciw” w najogólniejszym sensie. Po drugie, świadomość własnej bezsilności. Po trzecie, powszechne uczucie rozgoryczenia. Uzupełniłabym te uczucia o to, co wyłaniałoby się z filmu „Gorączka” Agnieszki Holland, a mianowicie poczucie krzywdy: społecznej i osobistej. Gdy powiążemy te wyznaczniki i – mając w pamięci jeszcze cytat ze Stempowskiego – porównamy je z rzeczywistością współczesnej Polski, siłą rzeczy powstaje pytanie, które wiele osób zadawało mi w ostatnich tygodniach, widząc mnie z książką Cywińskiego: czy „Rodowody niepokornych” da się jeszcze dzisiaj czytać? Innymi słowy, co osoba wychowana w przeważającej mierze w demokratycznej Polsce może tam dla siebie znaleźć? Czy istnieje szansa, że kolejne pokolenie będzie czytało „Rodowody” jako zestaw wskazówek dla samych siebie? Jako słownik niepokorności?
Na te pytania odpowiedziałabym, że nie. Książka Cywińskiego jest dobrze, elegancko i zajmująco napisana. To jednak nie wystarcza. Można ją czytać jako ważki wykład z polskiej historii intelektualnej. To jednak nie przesądza o jej aktualności. „Rodowody” dają, oczywiście, pojęcie nie tylko o stanie polskiego ducha na przełomie wieków XIX i XX, ale i o nastrojach, w jakich czytano tę książkę w latach 70. XX wieku, gdy po raz pierwszy opublikowano ją w „Więzi”. To z fascynacji tą książką – formującą dla tamtego pokolenia opozycji – tworzyły się po raz drugi „uniwersytety latające” i organizacje opozycyjne, budowała się ta szczególnie polska rozmowa między Kościołem a lewicą (o której Adam Michnik napisał później „Kościół, lewicę, dialog”, a Józef Tischner – „Polski kształt dialogu”).
„Rodowody” pozostawiają jednak dręczące poczucie niedosytu. Albo mówiąc inaczej: uczucie zasadniczej ambiwalencji. Podam kilka przykładów. Poczucie bliskości opisywanej przez Cywińskiego rzeczywistości może budować na przykład to, że dla jego bohaterów jedną z najważniejszych wartości była edukacja. Autor cytuje słowa Radlińskiej z „Listów o nauczaniu i pracy badawczej”: „w Studium [Pracy Społeczno-Oświatowej] uczestniczyli studenci rozmaitych poglądów – od takich, którzy przebyli karę więzienną za przynależność do tajnych organizacji komunistycznych, do księży i zakonnic. Wiesz, że wspólny język cechuje »studiowców« jeszcze dziś, pomimo różnic w poglądach politycznych”. Słowa Radlińskiej wydają się bliskie współczesnym wyobrażeniom o tym, jak powinny wyglądać efekty wdrażania projektów edukacji liberalnej. Jednak sposób traktowania – czy to przez uczniów kółek samokształceniowych, szczycących się kradzieżą pytań maturalnych, czy to rewolucjonistów, organizujących napady na pociągi – państwa i prawa jest już dla obywatela państwa liberalnej demokracji nie do przyjęcia. Fascynacja przemocą rewolucjonistów i ich bunt wobec narzuconego systemu mogą być przeciwstawione Tocqueville’owskim zwyczajom serca i etosowi pracy jako treści społeczeństwa obywatelskiego.
Dlatego uważam, że nie sposób dziś sięgać po „Rodowody”, tak jak to czyniły opozycyjne organizacje z lat 70. Przed nami stoi zupełnie nowa i nieznana podróż w stronę budowania społeczeństwa obywatelskiego. To ma być społeczeństwo po Walzerowsku „gęste”, czyli oparte na zróżnicowaniu, tolerancji innego i zrównoważonym, rozsądnym języku debaty publicznej. Pierwszy raz od dawna nie stoi przed nami zadanie reagowania na system narzucony, ale pracy nad systemem współtworzonym. To owocuje zupełnie innymi pytaniami. Na przykład: jak stworzyć mądry, liberalny projekt edukacyjny? Jak umiejętnie, ale w zdystansowany sposób, czerpać z tradycji? Jak budować polskość bogatszą niż alternatywa między „Polakiem-katolikiem” a „radykałem-socjalistą”? Jak mobilizować ludzi do działalności obywatelskiej w warunkach nie permanentnego sprzeciwu wobec systemu, ale pokoju i niepodległości? Myślę, że figura „niepokornych” nie zdaje w takich warunkach egzaminu. Demokracja nie potrzebuje niepokornych, ale obywateli.