Rozrywkowe balangi są w gruncie rzeczy męczące, więc męcząca była też lektura „Xenny – mojej miłości”, którą Gołębiewski – przyznaję, że brawurowo – wkroczył w 1997 r. jako autor w dziedzinę dobrze wcześniej przez niego rozpoznaną. Nie marnował przecież czasu jako krytyk, edytor i wybitny analityk rynku książki. Po debiucie Gołębiewski wyraźnie się rozpisał, gdyż oto ukazała się już jego piąta powieść – „Bomba w windzie”. Z całą pewnością jest to rzecz wśród jego dokonań pisarskich najdojrzalsza. Do strony 100 czyta się ją znakomicie, później wprawdzie robi się nieco gorzej, ale że do końca niedaleko (książka jest objętościowo skromna, finiszujemy na 130 stronicy), zainteresowany fabułą czytelnik – a nie wyobrażam sobie, by „Bomba...” kogoś nie wciągnęła – dobrnie do mety względnie usatysfakcjonowany.

Tak przynajmniej było ze mną, bo też historia człowieka uwięzionego w szybie windy po wybuchu bomby podłożonej, prawdopodobnie, przez terrorystów napisana została z poczuciem powagi sytuacji, w jakiej znalazł się bohater. Ae i z przypisanym autorowi wdziękiem, a nawet czymś, co od biedy nazwać by można czarnym humorem. To ostatnie skojarzenie wydaje się uprawnione, jako że rzecz cała dzieje się współcześnie w Londynie.

„Bomba w windzie” to w istocie moralitet – przynosi rozważania o śmierci, stawia pytania o to, jak i czy w ogóle jesteśmy do niej przygotowani, a nawet udziela na nie mniej lub bardziej przekonujących odpowiedzi. Nie było to, zdaje się, zamierzeniem autora, ale wyszło mu na to, że umieranie bez Boga jest trudniejsze, choć w tej kwestii mamy w końcu wolny wybór. A bohater Gołębiewskiego znalazł się w sytuacji beznadziejnej: po wstrząsie stracił głos, komórka nie ma zasięgu, żadnych ratowników nie słychać, papierosy się skończyły, mocz zaczyna smakować... Zbliża się koniec.

I oto nagle dowiadujemy się, że to wszystko, co dotąd przeczytaliśmy, było dziennikiem jakiegoś popieprzonego Angola, który nie może się zdecydować, czy wybrać w życiu seks i dragi, czy może jednak poświęcić się czytaniu książek, bo to akurat lubi. No i pozostaje wierny swej największej miłości – punk rockowi. Czy wyobrażacie sobie Państwo faceta stojącego nad grobem najbardziej rozpaczającego z tego powodu, że nie obejrzy na scenie Beki Bondage, a to na koncert jej zespołu wybierał się tego feralnego dnia, gdy wybuchła bomba? Jeśli nie — uwierzcie, że tacy są, choćby i w wieku z lekka już przyzgredziałym jak Richard Burton z powieści Łukasza Gołębiewskiego.