Mówił, że to powieść doskonała. – Co pan na to? – Coś podejrzewałem, więc byłem w stanie docenić jego żart. Ale nie byłem pewien, natomiast Andrzej Biernacki i Janusz Odrowąż-Pieniążek znaleźli jakieś figury stylistyczne, jakieś zdania powtarzające się w »Widzianym z góry« i w »Sprzysiężeniu«. I oni pierwsi podsunęli myśl, że to Kisiel. Zgodnie przyjęliśmy tę hipotezę".
Tyle Andrzej Dobosz. Jeżeli o mnie chodzi, to nie figury stylistyczne i porównania ze „Sprzysiężeniem" (czytałem je chyba jeszcze w roku 1949) dały mi pewność, kto „Widzianego z góry" jest autorem. Otóż jesienią 1966 roku Kisiel i ja mieszkaliśmy bodajże trzy tygodnie w zakopiańskiej Astorii i razem odbywaliśmy długie spacery, kiedyś do samej Harendy nawet. Siadywaliśmy po kawiarniach itd., nie mówiąc już o stoliku w jadalni pensjonatu byłego Związku Literatów Polskich i tam właśnie Kisiel „Widziane z góry" musiał pisać, bo wszystkie te tematy, które potem odnalazłem w powieści, były w jego rozmowach obecne. Przy naszym stoliku w „Astorii" jadał także Wilhelm Szewczyk i on więc musiał doskonale w autorstwie książki się orientować, ale widać nic potem nikomu nie powiedział. Palił od rana śmierdzące na cały pensjonat cygara Pro Patria albo El Aliento, pił hektolitry piwa i – pamiętam – dyskutował z Kisielem o sprawach śląskich, które to sprawy łatwo odnalazłem w Kisielowej powieści.
Tu, w Zakopanem, zgadało się, że po raz pierwszy zetknęliśmy się już w 1941 roku. Mieszkałem wtedy przy Hożej 41 m. 8, róg Poznańskiej, stoi do dzisiaj solidna ta kamienica, w prawym rogu podwórka wchodziło się „do Szelestowskiego". Stefan Szelestowski (1901 – 1987) legionista, dwukrotny olimpijczyk, mistrz Polski w biegach i zwycięzca maratonu, mistrz Polski w pięcioboju nowoczesnym etc., etc., trener sportowy, aktor filmowy założył w lokalu na parterze zakład wychowania fizycznego z szermierką włącznie. Jako dziesięcio- czy jedenastolatek zbiegałem w majtkach gimnastycznych z czwartego piętra, przebiegałem podwórko i uczestniczyłem w ćwiczeniach, które dla dzieci prowadziła żona właściciela, ładna i zgrabna blondynka Hanka Szelestowska, przygrywał zaś na fortepianie, zwykle, jak zapamiętałem, „lecą świetliki, lecą, lecą" młody, a chudy blondyn. – To byłem ja – powiedział mi wtedy Kisiel w Zakopanem. Ofiarował mi książkę „Z muzycznej międzyepoki" z taką dedykacją: „Panu Januszowi Odrowążowi-Pieniążkowi, poszukiwaczowi rzadkich smaków literackich, wielbiciel gęstych smaków – Kisiel. Zakopane 28 XI 1966 r.".
Poznałem Kisiela w roku 1950, kiedy zacząłem pod pseudonimem Olgierd Porycki pisywać do „Tygodnika Powszechnego". Zadebiutowałem tam artykułem na całą kolumnę poświęconym Bibliotece im. Zielińskich w Płocku, a potem wysyłałem notki do rubryki „Bez ogródek", którą redagował Jacek Woźniakowski. Jeździliśmy też do Krakowa od czasu do czasu czy też wpadaliśmy do redakcji, będąc w Krakowie w innych sprawach. Ja byłem wysyłany przez prof. Juliana Krzyżanowskiego po różne rękopisy, które skupywał do własnych zbiorów. Kiedyś byłem u Stommów, innym razem u pp. Kisielewskich, pamiętam z tych czasów Wacka i Jurka, ten ostatni znów pamięta do dzisiaj moją wizytę. Kisiel powrócił na stałe do Warszawy dopiero w roku 1960 i wtedy spotkania były częstsze. Jeszcze w czasach stalinowskich Kisiel zakładał wraz z Leopoldem Tyrmandem Partię Wariatów Liberałów, wariatów, bo według oficjalnej propagandy zwolennikiem liberalizmu – w szerokim słowa tego znaczeniu – mógł być tyko człowiek niespełna rozumu, którego miejsce jest w domu dla obłąkanych. Przystąpiłem do tej partii. Należało do niej kilka zaledwie osób – sam Kisiel wymienił potem Zdzisława Mehoffera, Leopolda Tyrmanda, Jana Pawła Gawlika, Tadeusza Chrzanowskiego, Zdzisława Najdera i moją skromną osobę. Pamiętam, że po zamknięciu „Tygodnika" czy może formalnie nie zamknięciu, ale przekazaniu przez władze ludową PAX-owcom – Janowi Dobraczyńskiemu, Włodzimierzowi Wnukowi etc., Jerzy Stadnicki pokazywał jakieś francuskie pismo, gdzie – cieszył się Kisiel – stało napisane: „La rubrique de Kisiel est suspendue".
W roku 1956, kiedy stary „Tygodnik" reaktywowano, spotkałem kiedyś Kisiela z Turowiczem w restauracji Bristolu, kiwnął na mnie i przysiadłem się do nich. Kisiel mi wyjaśnił, że właśnie namawia Turowicza, aby zrezygnował z redaktorowania (podczas „Tygodnikowego" interwału spotkałem Turowicza w Bibliotece Jagiellońskiej, ślęczał nad redakcją pamiętników Ogińskiego), bo nie można tego robić za długo. Turowicz swoim zwyczajem nic nie mówił i uśmiechał się tylko, a potem redagował „Tygodnik" jeszcze pół wieku prawie.