Gdy mój Ojciec pisał w latach 60. wspomnienia „Na wozie i pod wozem", licząc, że zostaną wydane jeszcze za jego życia (zmarł w 1976 roku), nie sądził, że jego pióro będzie jeszcze dobrze tańczyć w roku 2011. Dziękując „Rzeczpospolitej" za ciekawą i wnikliwą recenzję autobiografii Ojca (wydanej w grudniu 2010 roku, a którą odnalazłem w 2007 roku i przez trzy lata przygotowywałam do druku), nie sposób nie odnieść się do kilku zarzutów postawionych Ojcu – niestety, sam już nie może się obronić. I chyba nie musi – Pan Grzegorz Eberhardt sam dał się Ojcu wkręcić w parkiet – lektura wspomnień tak wciągała, że nie zwrócił nawet uwagi na mój wstęp, wyjaśniający całą historię powstawania tej książki. Chyba wtedy nie byłoby żadnych wątpliwości, czemu tow. Stalin, w przeciwieństwie do hitlera, był pisany przez Ojca jednak dużą literą. Książka nawet w tej postaci i tak nie miała szans ukazać się w PRL – co było pragnieniem Ojca. Pan Eberhardt potraktował jednak te wspomnienia tak, jak gdyby Ojciec napisał je przynajmniej w czasach III RP...
Zgadzam się – Ojciec dużo tańczył i balował (o tym tylko mógł swobodnie pisać)... ale już na pierwszym roku studiów w Wiedniu znalazł się na lektoracie z języka japońskiego – już tylko to może stanowić pierwszy sygnał, że został wybrany (jeszcze w ramach konspiracyjnego niepodległościowego związku Zet) do przyszłej pracy wywiadowczej (Józef Piłsudski już w 1907 roku nawiązał współpracę wywiadowczą z wywiadem japońskim). Prawdopodobnie bracia Zetowi kierowali dalszymi losami Ojca – przynajmniej do listopada 1918 roku. Nie było raczej przypadkowe skierowanie go do Monachium, wprowadzenie w Polonię monachijską i w otoczenie Stanisława Przybyszewskiego (też będącego w Zet), tak jak też wątpię, żeby przypadkowo został nagle w kwietniu 1918 roku skierowany do Kolna, gdzie natychmiast nawiązał kontakt z lokalną POW. W Zet obowiązywała tak głęboka konspiracja, którą utrzymano w II RP, że do tej pory nie znamy pełnej listy członków oraz dokładnych losów tej organizacji. Nie jest też przypadkiem, że zaraz po odzyskaniu niepodległości podoficer z byłej armii niemieckiej, natychmiast po przyjęciu do Wojska Polskiego, zostaje adiutantem generała Osińskiego w bardzo trudnym Dowództwie Okręgu Generalnego Łódź i współpracuje z lokalną Dwójką w osobie Romana Starzyńskiego.
Z dokumentów, do których udało mi się dotrzeć dopiero po wydaniu książki, wynika, że służby niemieckie rozpracowywały Ojca już w czasie jego pierwszego pobytu w Gdańsku, stąd też wcześniejsza rezygnacja z prowadzenia placówki Huber w Monachium oraz piękna inscenizacja (dla niemieckiego wywiadu), łącznie z wyrzuceniem z WP i aresztem domowym w 1925 roku w Gdańsku. Po przewrocie majowym Ojciec natychmiast melduje się u ministra Becka w Warszawie. Nie przyjmuje stanowiska wojewody pomorskiego, ale zostaje prokurentem oraz dyrektorem działu wydawnictw Polskiej Agencji Telegraficznej i jako jedyny z wielu Dwójkarzy (przewijających się do 1939 roku przez PAT) pozostaje tam (już na stanowisku wicedyrektora całej agencji) do momentu aresztowania przez gestapo w październiku 1939 roku.
Podtytuł książki jest moim pomysłem – Ojca tytuł już był zastrzeżony – chcąc go zachować, musiałem go też rozwinąć – i, jak udowodniłem powyżej, Ojciec nie był, jak napisał Pan Eberhardt: „przez chwilę współpracownikiem Dwójki". W Dwójce nie było przypadków – tak twierdzą historycy specjalizujący się w wywiadzie II RP – a z tych „służb" się nigdy nie wychodzi. To akurat poznajemy teraz na własnej skórze przez całą III RP – z tą różnicą, że służby w międzywojniu w większości rekrutowały się z organizacji niepodległościowej Zet.
W tym miejscu kończy się moja odpowiedź przeznaczona do druku w „Rzeczy o książkach". Redakcja udostępniła mi swoje strony internetowe i w związku z tym postanowiłem swoją ripostę nieco rozbudować.