Świeżo przełożonej najnowszej powieści Edmunda White'a – „Hotel de Dream" – towarzyszy wznowienie znacznie starszego przekładu jego najbardziej znanej powieści – „Zuch". Nie o przekładach będzie tu jednak mowa, lecz o samej materii powieściowej.
Autora często pytano, czy bohater „Zucha" ma jego cechy autobiograficzne. To trochę tak, jakby pytać, czy powieści Geneta są pamiętnikami. Nie bez przyczyny White spędził wiele lat, gromadząc materiały do biografii Geneta – proza obu tych twórców jest zbudowana w dużej mierze z fantazmatów. Różnica tkwi w rozmachu.
Genet w snutych przez siebie opowieściach o złodziejaszkach i wykolejeńcach, o marynarzach i dezerterach, konsekwentnie rozbijał zasady rządzące społeczeństwem, w którym żył, perfidnie i trafnie wymierzał swoją wyobraźnią trajektorie mające ugodzić francuskie mieszczaństwo z połowy XX wieku w każdy czuły punkt. Wyrzucony przez nie poza nawias społeczny, odpłacał się, nawias ten demontując.
Jego Matka Boska Kwietna (w cywilu Louis Culafroy) zwiastowała Queer, kiedy Judith Butler nie było jeszcze na świecie. Sartre zobaczył w Genecie sojusznika w walce z burżujem i namaścił go (czy nawet ustawił) na siedmiuset stronach „Świętego Geneta", kreując wyrzutka na trickstera. Z tej książki, zdominowanej gadulstwem, jak wszystko, co Sartre napisał, ostanie się może to jedno zdanie, sformułowane w imieniu jej bohatera: „Moje zwycięstwo jest czysto słowne, a zawdzięczam je bogactwu wyrażeń".