80 lat temu, 6 lipca 1932 roku, zmarł pisarz Józef Weyssenhoff. Tekst z dodatku
Komunistyczna edukacja zrobiła wiele, byśmy ze szczętem zapomnieli o tym pisarzu. A to był w najlepszych swoich dokonaniach drugi Sienkiewicz. Jego „Soból i panna” (1911) to prawdziwe kresowe arcydzieło, nie ustępuje mu też „Puszcza” (1914). Niestety, Józef Weyssenhoff (1860 – 1932) uznany został za apologetę klasy próżniaczej – arystokracji, i wyrugowany z księgarń i bibliotek, bo też – jak mogliśmy się dowiedzieć – „jedyne, co potrafił artystycznie pokazać, to zajęcze trupy, wschody słońca i puszcze”.
Na domiar złego był, istotnie, baronem kurlandzkim, co predestynowało go do tego, by w książkach zajmować się właśnie swoim, ziemiańskim, środowiskiem. Czynił to z powodzeniem, gdyż już pierwsza jego powieść „Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego” (1898) zapewniła mu trwałe miejsce w historii literatury. Przy czym stosunek Weyssenhoffa do swojej klasy społecznej był w wysokim stopniu przewrotny. Tytułowy bohater jego „Żywotu i myśli...”, jawiący się z początku jako wzór cnót wszelakich, w istocie okazuje się bezwartościowym typem, snobem i tupeciarzem, a do tego jeszcze parweniuszem. Inna sprawa, że nie wszyscy czytelnicy zorientowali się w intencjach autora i zdarzało się, że o Zygmuncie Podfilipskim mówiono jako o ziemianinie idealnym.
Wyżyny artystyczne osiągnął pisarz w „Sobolu i pannie”, gdzie wątek miłosny całkowicie podporządkował pejzażowi, akcję powieści wplatając w przedstawioną z pietyzmem przyrodę. Niemal wszystko, z czym spotykali się bohaterowie powieści w ledwie dotkniętej cywilizacją okolicy, było cudownie bezpieczne, piękne, wręcz czarowne. Niemal... I na Żmudzi (Weyssenhoff urodził się na Podolu, a dzieciństwo i młodość spędził w Wilnie i na Żmudzi właśnie) bowiem zdarzało się mieszkańcom udać w podróż i w jej trakcie trafić, na przykład, na most. A na drogach litewskich bywało tak: „... właśnie przejechali przez most karkołomny, dosyć wzniesiony nad rzeczką, przegradzającą drogę. Konie, przemyślne żmudziny, przyzwyczajone do miejscowej techniki mostowej, która zasadniczo nie przytwierdza bali do legarów, dostrzegły błękit wody między balami, opuściły głowy, zbadały szansę przejścia i na wpół załamanym skokiem odważnie przesadziły przeszkodę; tarantas zabrał między koła prawie pół pomostu, wyskoczył w górę, porzucił bale i szczęśliwie przebrnął. Następny podróżny będzie już musiał most ten ułożyć własnoręcznie, zanim go przejedzie, jeżeli Bóg pozwoli”.