Pojedziemy na łów

Komunistyczna edukacja zrobiła wiele, byśmy ze szczętem zapomnieli o tym pisarzu. A to był w najlepszych swoich dokonaniach drugi Sienkiewicz

Publikacja: 06.07.2012 01:01

Pojedziemy na łów

Foto: ROL

80 lat temu, 6 lipca 1932 roku, zmarł pisarz Józef Weyssenhoff. Tekst z dodatku

"Księga kresów wschodnich"

Komunistyczna edukacja zrobiła wiele, byśmy ze szczętem zapomnieli o tym pisarzu. A to był w najlepszych swoich dokonaniach drugi Sienkiewicz. Jego „Soból i panna” (1911) to prawdziwe kresowe arcydzieło, nie ustępuje mu też „Puszcza” (1914). Niestety, Józef Weyssenhoff (1860 – 1932) uznany został za apologetę klasy próżniaczej – arystokracji, i wyrugowany z księgarń i bibliotek, bo też – jak mogliśmy się dowiedzieć – „jedyne, co potrafił artystycznie pokazać, to zajęcze trupy, wschody słońca i puszcze”.

Na domiar złego był, istotnie, baronem kurlandzkim, co predestynowało go do tego, by w książkach zajmować się właśnie swoim, ziemiańskim, środowiskiem. Czynił to z powodzeniem, gdyż już pierwsza jego powieść „Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego” (1898) zapewniła mu trwałe miejsce w historii literatury. Przy czym stosunek Weyssenhoffa do swojej klasy społecznej był w wysokim stopniu przewrotny. Tytułowy bohater jego „Żywotu i myśli...”, jawiący się z początku jako wzór cnót wszelakich, w istocie okazuje się bezwartościowym typem, snobem i tupeciarzem, a do tego jeszcze parweniuszem. Inna sprawa, że nie wszyscy czytelnicy zorientowali się w intencjach autora i zdarzało się, że o Zygmuncie Podfilipskim mówiono jako o ziemianinie idealnym.

Wyżyny artystyczne osiągnął pisarz w „Sobolu i pannie”, gdzie wątek miłosny całkowicie podporządkował pejzażowi, akcję powieści wplatając w przedstawioną z pietyzmem przyrodę. Niemal wszystko, z czym spotykali się bohaterowie powieści w ledwie dotkniętej cywilizacją okolicy, było cudownie bezpieczne, piękne, wręcz czarowne. Niemal... I na Żmudzi (Weyssenhoff urodził się na Podolu, a dzieciństwo i młodość spędził w Wilnie i na Żmudzi właśnie) bowiem zdarzało się mieszkańcom udać w podróż i w jej trakcie trafić, na przykład, na most. A na drogach litewskich bywało tak: „... właśnie przejechali przez most karkołomny, dosyć wzniesiony nad rzeczką, przegradzającą drogę. Konie, przemyślne żmudziny, przyzwyczajone do miejscowej techniki mostowej, która zasadniczo nie przytwierdza bali do legarów, dostrzegły błękit wody między balami, opuściły głowy, zbadały szansę przejścia i na wpół załamanym skokiem odważnie przesadziły przeszkodę; tarantas zabrał między koła prawie pół pomostu, wyskoczył w górę, porzucił bale i szczęśliwie przebrnął. Następny podróżny będzie już musiał most ten ułożyć własnoręcznie, zanim go przejedzie, jeżeli Bóg pozwoli”.

Zdaniem Juliana Krzyżanowskiego („Mądrej głowie dość dwie słowie”, 1956), „ustęp ten stanowić może doskonałą ilustrację przysłowia zapisanego u Rysińskiego (Salomon Rysiński, pierwszy nasz paramiolog, dworzanin radziwiłłowski, który w 1618 r. zebrał w jednym tomie i upowszechnił 1800 przysłów polskich – przyp. K. M.) jako: »Polski most, niemiecki post, włoskie nabożeństwo – wszystko to błazeństwo«”. W tym samym wieku „Wady rożnych narodów” w wersji rozszerzonej tak ujął epigram z silva rerum Andrzeja Lubienieckiego:

Polski most, z Rakus żołnierz, pruskie nabożeństwo,


Mnich czeski, mniszka szwabska, wszystko to błazeństwo.


W tym cechu być francuskiej przydzie stateczności,


Niemieckiemu postowi, włoskiej nabożności,


Holenderskiemu odzieniu, hiszpańskiemu jedzeniu.

„Nie ma potrzeby omawiać czy choćby tylko wyliczać wszystkich ogniw tradycji tej, urągającej polskiemu mostowi, samo bowiem ustalenie jej w obrębie stuleci XV – XVIII z odwołaniem się do opartego na autopsji opisu Weyssenhoffa z początków XX wieku wystarcza, by zrozumieć i sens, i trwałość przysłowia – pisał Krzyżanowski. – Po prostu przez całe wieki nie budowano u nas mostów kamiennych, a przerzucenie drewnianego na Wiśle w czasach Zygmunta Augusta było najwidoczniej wydarzeniem niezwykłym, skoro upamiętniło się we »Fraszkach« Kochanowskiego”.

Tak jak należy załatać dziury w naszych mostach, tak należałoby wznowić książki Józefa Weyssenhoffa. I to nie tylko te najwybitniejsze. Był on bowiem też autorem powieści politycznych, z dzisiejszego punktu widzenia mocno niepoprawnych. Jako endek przeciwstawiał się rewolucji 1905 roku, spiskowcom zarzucając egoizm narodowy i współdziałanie w antypolskim celu, z pruskimi Żydami i anarchistami z Rosji. Takie tytuły jak „Dni polityczne” (1905 – 1908) czy „Hetmani” (1911) uznać wypada wręcz za pamflety, skądinąd niezwykle interesujące. Oczywiście, za wszystkie niepowodzenia obarczał Weyssenhoff odpowiedzialnością obóz legionowy i socjalistów, pisząc o tym m. in., w książkach „Cudno i ziemia cudeńska” (1921) oraz „Noc i świt” (1924).

Jego twórczość kończy romans „Jan bez ziemi” (1929) i powieść humorystyczna „Ulica” (1930 – 1931). Tłumaczony był na wiele języków, dwukrotnie też do jego utworów sięgali filmowcy, niestety, bez większego powodzenia. W 1932 roku „Puszczę” zekranizował Ryszard Biske, a 50 lat później „Sobola i pannę” Hubert Drapella.

Literatura
Reiner Stach: Franz Kafka w kleszczach dwóch wojen
Literatura
XXXII Targi Książki Historycznej na Zamku Królewskim w Warszawie
Literatura
Nowy „Wiedźmin”. Herold chaosu już nadchodzi
Literatura
Patrycja Volny: jak bił, pił i molestował Jacek Kaczmarski
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Literatura
"To dla Pani ta cisza" Mario Vargasa Llosy. "Myślę, że powieść jest już skończona"
Materiał Promocyjny
Transformacja w miastach wymaga współpracy samorządu z biznesem i nauką