Sin City zasługuje na swoją nazwę. Rządzi tu bezprawie, korupcja i seksualne rozpasanie. Do walki z moralnym bagnem ruszają superbohaterowie o rozmaitej proweniencji. W finalnej, siódmej odsłonie na scenę wkracza niejaki Wallace, którego poznajemy jako... rysownika. Poza wrodzoną prawością Wallace'a napędza uczucie do doskonale zbudowanej, ciemnoskórej panny imieniem Esther. Dziewczyna ma potencjał, by zostać aktorką, lecz odrzuca drogę przez łóżko – a innej nie ma. Zdesperowana, decyduje rozstać się z życiem. Udaremnia jej to wspomniany powyżej długowłosy artysta.
Tu zaczyna się love story. Niestety, ledwie rozpoczęty romans brutalnie przerywa porwanie dziewczyny. Powód może być jeden: handel żywym towarem. Zakochany Wallace rzuca się na poszukiwania i odkrywa matactwa stróża porządku. Wtedy przystojniak uderza niczym Superman. Bo to nie żaden subtelny pięknoduch, lecz weteran wojenny, były marines. Oczywiście trafia na trop ukochanej, przy okazji udaremniając gangowi zwyrodnialców czerpanie krociowych zysków z makabrycznego procederu. Potem happy end i ucieczka pary bohaterów z Miasta Grzechu. Na zawsze.
Zdaję sobie sprawę z zasług Millera dla komiksu, jednak jego fabuły są naiwne; zwroty akcji przewidywalne, bohaterowie szeleszczą papierem. Do tego dialogi, które wydają się własnymi parodiami. Oto próbka. Wallace: „Jerry... obawiam się, że czeka nas jeszcze jedna misja. Nas dwóch przeciwko setkom. A, oczywiście, nie możemy liczyć na gliny"; Jerry: „Jestem gotów, dowódco. Chodźmy rozpętać to święte piekło".
Za to chylę czoło przed graficznymi umiejętnościami amerykańskiego mistrza. Zwinnie żongluje formą – to posługuje się cienką kreską, to buduje formę kilkoma maźnięciami grubego pędzla; porusza się między portretem realistycznym a postaciami-znakami (Wallace przypomina samuraja z mangi, skorumpowany policjant – Marlona Brando z „Dnia apokalipsy").