Nie jest to, wbrew pozorom, wyjątek z wojennej kroniki, lecz fragment fabularnego filmu „Miasto nieujarzmione". Nakręcono go w 1948 r. we Wrocławiu. Anioł zagłady w niemieckim mundurze to Stanisław Różewicz.
Zapiski zmarłego przed trzema laty reżysera odcyfrował uporządkował jego syn Paweł. Są one takie same jak filmy Różewicza: lakoniczne i starannie przemyślane. W odróżnieniu od wielu kolegów po fachu autor „Westerplatte" unikał patosu i nie uprawiał na ekranie doraźnej publicystyki. Z tego względu śmiem podejrzewać, że jego twórczość lepiej zniesie próbę czasu niż dzieła szkoły polskiej czy kina moralnego niepokoju.
Amatorzy plotek mogą poczuć się zawiedzeni. Różewicz, jak przystało na staroświeckiego dżentelmena, jest dyskretny i życzliwie nastawiony do gatunku ludzkiego. Znajdzie ciepłe słowo dla każdego ze swych byłych współpracowników – od montażysty i dźwiękowca po epizodystę. Nie potępia reżyserów, którzy ulegali politycznym naciskom, ani nawet filmowców politruków: Aleksandra Forda i Wandy Jakubowskiej.
Ciekawe są wspomnienia o dzieciństwie spędzonym w prowincjonalnym Radomsku, relacjach ze starszymi braćmi oraz impresje z licznych podróży. Objeżdżając świat ze swymi filmami, pan Stanisław odwiedził między innymi Dakar, Teheran, Pekin i Buenos Aires. Z krótkich, zanotowanych na gorąco refleksji warto wymienić dwie: „Zawód reżysera wymaga spokoju dozorcy domu wariatów" i „Pijany aktor nigdy nie zagra dobrze pijanego".
