Ludzka rzecz to nie jest załatwiać artystom obecność na prestiżowych imprezach, a swoje opus magnum trzymać w szufladzie.
„Ludzka rzecz" to książką szefa Instytutu Adama Mickiewicza pisana w latach 1995–2008 na placówkach w Los Angeles, Nowym Jorku, Londynie. Wysoko ocenili ją Tadeusz Konwicki i Wiesław Myśliwski, o których wszystko można powiedzieć tylko nie to, że komplementują słabiznę, by tylko zyskać zaproszenie za granicę.
Powieść jest historią wsi Piórkowo i pogrzebu niejakiego Jasia Smyczka, w którą wpisane zostały perypetie Polski i Polaków oraz ich sąsiadów na przestrzeni ostatnich 200 lat. Smyczek to wiejski szaławiła, muzykant, rozrabiaka, podrywacz, który z niejednego pieca jadał i niejedną kobietę miał, a i zadowolił. Tą najważniejszą jest piekarzowa Wanda, piękność nad pięknościami. Dla Smyczka poduszką zadusiła starego męża.
Potoroczyn rzecz ujął przewrotnie – jak przypowieść o eutanazji, a skrócone starcowi męki skutkują klątwą kościelną, rozłąką Wandy i Jaśka, trwająca aż do czasu wojny, gdy Smyczek partyzant skończy w trumnie.
Piszę o tym bez osłonek, nie zdradzając w jednej setnej przebogatej fabuły książki. Na 350 stronach pyszni się najbardziej zawikłanymi losami Polaków, Żydów, Cyganów, Niemców, Austriaków, Włochów, Rosjan, Japończyków, katolików i niewierzących, heteryków i homo. Nikomu autor się nie dziwi, tylko przygląda z filozoficzną zadumą wyrażoną w tytule.