Rozmowa pochodzi z archiwum "Plus Minus"
Gdy mówimy „Michael Palin", to zazwyczaj od razu przychodzą do głowy proste skojarzenia: Monty Python, komik, podróżnik, aktor, scenarzysta. O tym, że jest pan pisarzem, wie niewielu.
Aktualizacja: 06.07.2013 01:00 Publikacja: 06.07.2013 01:01
„Monty Python i Święty Graal”, kpina z rycerskiego patosu
Foto: AFP
Rozmowa pochodzi z archiwum "Plus Minus"
Gdy mówimy „Michael Palin", to zazwyczaj od razu przychodzą do głowy proste skojarzenia: Monty Python, komik, podróżnik, aktor, scenarzysta. O tym, że jest pan pisarzem, wie niewielu.
Michael Palin:
Bo jestem leniwym pisarzem. Na Boga, bardzo leniwym, „Prawda" to moja druga powieść po prawie 18 latach przerwy!
Musi pan przyznać, że aby zatytułować powieść „Prawda", trzeba być trochę bezczelnym.
Bo?
Bo czym jest w naszych czasach prawda? Czy w ogóle nie istnieje?
Żyjemy w czasach, w których prawda stała się towarem handlowym. Każdy tworzy własną wersję prawdy, którą sprzedaje ludziom. Reklamy pokazują prawdziwą rzeczywistość, ale każda jest zupełnie inna. Butelka wody stojąca na naszym stoliku zapewne opisana jest tak, jakby zawierała wszelkie składniki, aby nam wmówić, że to prawdziwa woda.
W takim razie co jest dziś prawdą?
A co było prawdą wcześniej?
Miga się pan od odpowiedzi.
Nie znam jej. Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie w całej powieści, choć zapewne mówiąc to, zdradzam czytelnikom zakończenie. Ale dobra, spróbuję odpowiedzieć tak: patrzę na pana – ma pan okulary, mówi płynnie po angielsku, wygląda na miłego faceta. Czy to prawda? W tej chwili tak. Ale czy jest pan zawsze miły i sympatyczny? Chyba nie, bo są zapewne ludzie, którzy uważają inaczej. Cytat z Oscara Wilde'a w powieści to nie przypadek. Prawda to niebywale skomplikowana rzecz – a my żyjemy w czasach, w których każdemu się wydaje, że ma monopol na prawdę. Mój pomysł na tę powieść narodził się właśnie z takiej sytuacji jak ta, w której jesteśmy. Oto mamy bohatera, który uwielbia i podziwia kogoś, kogo nigdy nie poznał. Kiedy zbliża się do swojego obiektu uwielbienia, prawda okazuje się zupełnie inna. Proste, ale niech mi pan uwierzy – wystarczająco długo żyję na tym świecie, aby wiedzieć, że ludzie uwielbiają wierzyć we własną i jedyną wizję prawdy.
Nie musi mnie pan do tego przekonywać – jesteśmy w Polsce, w kraju, w którym całe państwo walczy o smoleńską prawdę.
Im więcej wersji prawdy będziecie tworzyć, tym będziecie od niej dalsi, ale o tym nie muszę mówić.
Z panem jest tak samo. Wie pan, że w Polsce, kiedy mówimy „Monty Python", większość osób myśli: „brytyjski humor".
Podczas kiedy my nigdy nie byliśmy przedstawicielami klasycznego brytyjskiego humoru! A komedie Christophera Crichtona? A Ealing Studios? Byliśmy przeciwieństwem subtelnego brytyjskiego humoru. Byliśmy głośni i absurdalni, podczas gdy brytyjski humor jest subtelny i zgryźliwy.
Jest też sprośny, weźmy dla przykładu serię „Do dzieła..."
Dokładnie. Ma wiele odcieni. Ten, kto uważa, że Monty Python to klasyczny brytyjski humor, jest w błędzie.
W swojej powieści wprowadził pan postać Polki, żony bohatera, która go rzuca, bo jest...
Zbyt brytyjski i ślamazarny. To akurat uniwersalna prawda o nas, Brytyjczykach. Uwielbiamy tkwić w miejscu, snuć fantazje i mało robić, aby je zrealizować. Tej flegmatyczności nie wytrzymuje żona emigrantka, która nie chce siedzieć na czterech literach i czekać na to, co przyniesie jej życie. W sumie wzorowałem ją trochę na Margaret Thatcher (śmiech). Dobra, żartowałem. Tak naprawdę przyglądałem się Polakom w Wielkiej Brytanii, większość z nich ma w sobie energię, chęć zmiany własnego losu. Uczy się języka, zdobywa wiedzę, zaczyna robić karierę...
Ale wie pan, że to nie jest prawda o Polakach. Część z nich, owszem, jest przebojowa, ale większość lubi osiąść na czterech literach, pracować na budowie czy w knajpie i mieszkać na Ealing...
Oczywiście racja. W małej Warszawie...
Tak już nazywacie tę dzielnicę?
Tak, została przez was skolonizowana. Do tej pory było tak, że gdziekolwiek jechałeś na Wyspach, jeśli widziałeś chińską i hinduską restaurację, mogłeś być pewien, że mieszkają tam emigranci. Teraz rozpoznaje się to po polskich sklepach (śmiech).
Brytyjczykom to przeszkadza?
Mnie nie, komuś innemu tak. To naturalne, że emigranci uwierają część społeczeństwa. W końcu wiele osób widzi w nich konkurencję i zagrożenie.
Pan należy do tych Brytyjczyków, którzy nie ukrywają swojej sympatii do Polski.
Bo lubię wasz kraj i nie uważam, żeby to było coś, czego mam się wstydzić. Mam tu przyjaciół. Kręciłem tu filmy. Dziwi mnie za to to, jak Polacy potrafią być zaskoczeni tym, że ktoś lubi wasz kraj.
To znaczy?
Na przykład – udzielałem wywiadu w waszej telewizji śniadaniowej i prowadząca zadaje mi pytanie: dlaczego lubi pan Polskę? Ale z takim wyrazem twarzy, jakby nie mogła uwierzyć, że Polskę można lubić.
Bo my tak już mamy. Lubimy, jak się nas nie lubi, bo wtedy możemy narzekać i marudzić.
Pewnie przez to Brytyjczycy dobrze czują się w towarzystwie Polaków. My też lubimy marudzić.
Á propos skolonizowania – część akcji pańskiej książki toczy się w Indiach. I to też jest element bardzo brytyjski.
Bo mamy kompleks Indii i bycia mocarstwem. Tak, to celowa lokalizacja, bo to brytyjska powieść, o klasycznym Brytyjczyku, który w poszukiwaniu prawdy wędruje do kraju, który dla wielu z nas wciąż należy do Wielkiej Brytanii.
Ładnie to pan powiedział – „Prawda" to brytyjska powieść. Tylko wy potraficie tak pisać o życiowych nieudacznikach. Nawet jeśli popadacie w funeralny ton, to zawsze podszyty jest on życzliwością i dowcipem.
I to akurat jest prawda (śmiech). Fakt, jeśli położysz na stoliku kilka książek bez okładek, to od razu po kilku stronach poznajesz powieści obyczajowe, które napisane są przez Brytyjczyków. Wynika to chyba z tego, że my z wielką czułością traktujemy życiowych rozbitków i nabijamy się z nich w niebywale przyjacielski sposób, ironię i sarkazm łącząc w idealnych proporcjach z dystansem i zabawą. Pełne tego są powieści Martina Amisa, Davida Logde'a...
A zastanawiał się pan kiedyś, skąd to się bierze?
Nieraz. Nie mam na to pytanie gotowej odpowiedzi, ale może też wynika to po części z tego, że sami nie lubimy, kiedy ktoś kpi z nas. Dlatego wykazujemy się takim ciepłym dystansem względem tych, którym nie wychodzi. Lubimy się im przyglądać, nie po to, aby kpić, ale opowiedzieć ich historię w możliwie jak najbardziej ludzki sposób.
Taki ludzki sposób opowieści charakteryzuje pańskie filmy podróżnicze.
Bo tworząc je, wychodzę z założenia, że pozwolę mówić ludziom i nie będę ingerował w to, co powiedzą. Te filmy nie mają scenariuszy z tezą, nie podróżuję w dane miejsca z gotowym w głowie założeniem – pokażę je tak i tak. Często sam bywam zaskoczony tym, co widzę i słyszę. Ale właśnie dlatego są dobre i ludzie lubią je oglądać. Chociaż jeśli mówimy o prawdzie, to już jakiś czas temu uświadomiłem sobie, że nie opowiadam w nich prawdy o danym regionie. Czasami manipulujemy prawdą, nie pokazujemy jakichś kadrów, unikamy obrazów. W trakcie montażu wylatują sceny. Ale to naturalne – będąc przejezdnym, nie jestem w stanie ukazać prawdy o danym miejscu. Mogę jedynie pokazać swoją wersję prawdy.
Wie pan, że w tym roku mamy 30. rocznicę powstania „Sensu życia"?
Nieźle ten czas leci. Wydawałoby się, że jeszcze niedawno go kręciliśmy.
Wspominam o tym filmie, bo oglądałem go całkiem niedawno i muszę przyznać, że jest oczywiście przerysowany i absurdalny, ale w wielu miejscach uchwyciliście pewną uniwersalną prawdę – choćby o korporacjach czy tym, jak wygląda codzienność wielkich szpitali, w których porody to masowe zabiegi, na które już nikt nie zwraca uwagi.
Kiedy z Pythonami kręciliśmy „Sens życia", bawiło nas przekraczanie wszelkich granic. To miał być film, który będzie jedną wielką jazdą po bandzie. Nasze pożegnanie w ostrym stylu. Ale ma pan rację, mimo całego swojego przerysowania i przegięcia udało nam się zapewne zupełnie nieświadomie uchwycić ducha czasów. Czy nawet bardziej przewidzieć to, jak będzie wyglądała niedaleka przyszłość. Ekspansję korporacji, znieczulicę w szpitalach... Wtedy stroiliśmy sobie żarty, które okazały się rzeczywistością.
Zawsze zastanawia mnie, czy artysta tworzący swoje dzieło ma świadomość jego ponadczasowości.
Czy my mieliśmy tego świadomość jako Monty Python? Nie. Przynajmniej nie wydaje mi się. Bawiliśmy się. Sprawdzaliśmy, jakie są granice tego, z czego można kpić i żartować, ale nikt z nas nie myślał o tym, co robimy w kategoriach ponadczasowych. Czytam teraz „Samotnię" Karola Dickensa. Wybitna powieść, świetna. Ale spójrzmy na postacie. Kobieta, która zbiera datki na Afrykę, dostaje je, bo potrafi wszystkich zagadać i zakrzyczeć. Znamy takie postacie dziś? Oczywiście. Cała intryga oparta na sądach i tym, jak wymiar sprawiedliwości wpływa na nasze życie – nic się nie zmieniło. Sądy dalej działają opieszale, maluczcy się nie liczą. Czy Dickens zdawał sobie sprawę z tego, że pisze ponadczasowe dzieło opisujące Anglię? Nie sądzę. Pisał „Samotnię" jako powieść w odcinkach tylko po to, aby zarobić. I tu chyba leży klucz do tej kwestii. Wielkie, znaczące dzieła powstają przez przypadek, a nie z czystej kalkulacji twórcy.
Im częściej oglądam Monty Pythona, tym mocniej jestem przekonany, że dziś taki program nie miałby szans zaistnieć.
Bo nie miałby. Zmienił się język telewizji. Nikt nie produkuje programów po części surrealnych, po części okrutnych, po części głupich jak but. Poza tym trudno sobie wyobrazić Monty Pythona w stacji, w której nie wolno w programie do kobiety zwrócić się „kobieto!", tylko „szanowna pani!". To chyba najbardziej jaskrawy przykład paranoi językowej, jaką można zaobserwować w telewizji.
Żartów z poglądów religijnych też robić nie można, kpić z narodowości itp.
Bo wszyscy teraz w jakiś chory sposób dbają o to, żeby przypadkiem kogoś nie obrazić. Zupełnie jakby szefowie stacji uparli się, aby zrobić dobrze wszystkim. A tak się nie da. Kiedyś nawet myślałem, że powinno się opatentować taką listę; „Wolność słowa nie obejmuje takich zwrotów jak:..." Robiłaby furorę. Ale musimy pamiętać o jednym – kiedy każdy z nas, Pythonów, zaczynał karierę w telewizji, to wciąż był twór stosunkowo nowy. W Wielkiej Brytanii mieliśmy raptem trzy kanały i wszystkie były publiczne, nie było stacji prywatnych, a ramówkami nie rządzili reklamodawcy. Dostanie się wówczas do telewizji było po pierwsze nie lada osiągnięciem, po drugie gwarantowało ci, że zostaniesz dostrzeżony i albo kompletnie zmiażdżony przez krytykę i widzów, albo wychwalony pod niebiosa. Oczywiście mimo to, iż powstawały wówczas świetne seriale telewizyjne, jak choćby „The Prisoner", oraz masa doskonałych filmów obyczajowych, my, jako młodzi gniewni, mieliśmy misję sprowokowania BBC. Jak już mówiłem, w sumie nie tylko „Sens życia", ale cały Monty Python był zgrywą i testem na granice, jakie można przekroczyć w ówczesnej telewizji. Tyle że zawsze robiliśmy to na najwyższym, na jaki było nas stać, poziomie. W dzisiejszych czasach stacji telewizyjnych jest tyle, iż trudno się w nich połapać, a jakość ustąpiła miejsca temu, co się sprzeda, a co się nie sprzeda. W czasach Monty Pythona nikt nie zawracał sobie głowy reklamami, dziś rządzą reklamy i korporacje, a telewizja to tak naprawdę bazar, na którym liczy się nie to, kto zrobi ciekawszy program czy film, ale kto kupi prawa do emisji meczów z mistrzostw świata i za ile będzie mógł sprzedawać reklamy w przerwach.
Pan ma tę komfortową sytuację, że BBC produkujące pana filmy podróżnicze nie ingeruje w ich treść i nie ogląda się na reklamy.
Miałem tę komfortową sytuację. Niestety to czas przeszły. Widzi pan, jeszcze trzy, cztery lata temu BBC było jedyną stacją, która nie oglądała się na reklamy i była w stanie inwestować w programy czy filmy nowatorskie i skierowane do widzów wymagających. Teraz jednak i do nich dotarł nowy sposób zarządzania ramówką, który polega na tym, iż większość programów musi być tak skonstruowana, aby przez pierwsze 30 sekund streścić, o czym będą.
Czyli teraz do każdego odcinka serii musi pan zmontować lid zachęcający widzów?
No właśnie – w pół minuty pokazać to, co będzie najatrakcyjniejsze w odcinku. Co moim zdaniem jest idiotyczne, bowiem po pierwsze traktuje widzów jak idiotów, po drugie tak naprawdę nie zachęca do oglądania, a sprawia, że oglądalność spada. No bo jeśli w te kilka sekund pokazuję streszczenie odcinka, to po co go oglądać? Mamy kluczowe momenty, najładniejsze widoki... Na razie zgodnie z nowymi wytycznymi zrealizowaliśmy jedną serię, czyli „Brazylię". Niby poza tym wstępem nic się nie zmieniło w konstrukcji każdego odcinka, ale jednak... To znak czasów. Nawet programy podróżnicze zaczynają się rządzić prawem tabloidowego zachęcania potencjalnego widza do oglądania.
Od 1997 roku przestał pan grać w filmach fabularnych, koncentrując się na dokumentach, uciekł pan w ten sposób właśnie od tabloidowego świata kina?
Wycofałem się z kina nie przez to, że znudziły mnie gwiazdy i postępująca już wówczas tabloidyzacja, tak po prostu się stało. Nie było w tym wielkiego zamierzonego planu. Kręcenie filmów podróżniczych daje mi komfort pracy, jakiego nie ma na planie filmowym. Ekipa, z którą pracuję, to zazwyczaj sześć, siedem osób, sami podróżujemy po świecie, sami ustalamy swój harmonogram pracy itp. To od naszej pracowitości i tego, jak się zorganizujemy, zależy, czy zakończymy realizację odcinka w jeden dzień, tydzień czy miesiąc. Tymczasem na planie filmowym w ekipie jest 60 osób. Jeśli ktoś się spóźni, cały dzień zdjęciowy idzie w diabły, do tego jesteśmy uzależnieni od pogody, tego, jak i gdzie świeci słońce, i innych warunków atmosferycznych. Tym sposobem praca bardzo często staje w miejscu, a ty marnujesz cały dzień na czekanie. W dokumencie podróżniczym nasza skromna ekipka robi wszystko, więc praca upływała w jak najmilszej i komfortowej atmosferze. Poza tym filmy podróżnicze mają jeszcze jedną dużą przewagę nad filmami kinowymi – jesteśmy w ciągłym ruchu, przemierzając cały świat. W kinie możesz utknąć na dwa miesiące na planie filmowym w zamkniętym studiu i tyle masz ze zwiedzania świata. I właśnie z tych powodów postanowiłem poświęcić się realizacji filmów podróżniczych, w dodatku z każdego z nich mam tyle materiałów, że mogę napisać kolejną książkę o podróżach, która jest o wiele ciekawsza i przyjemniejsza niż opis dnia na planie.
Powszechnie uważa się, że pana ostatnim filmem kinowym był „Lemur zwany Rollo", ale obaj wiemy, że to nieprawda. Zagrał pan przecież w wielkim hicie kinowym „Masz wiadomość" u boku Meg Ryan i Toma Hanksa.
I zostałem z niego w piękny sposób wycięty (śmiech). Ale faktycznie zagrałem w tym filmie, to była moja pożegnalna rola, która w efekcie wylądowała na podłodze w montażowni.
A kogo pan tam zagrał?
„Masz wiadomość" to komedia romantyczna, w której Meg Ryan wcielała się w postać właścicielki małej księgarenki, której sklep chce przejąć wielka sieć i reprezentujący ją Tom Hanks. Grałem tam tajemniczego pisarza wzorowanego na Thomasie Pynchonie i J.D. Salingerze, czyli faceta, który przez całą swoją karierę ukrywał swoją tożsamość i miejsce zamieszkania. Ratując sklepik Ryan, wchodziłem do niego i urządzałem performance, ujawniając swoją twarz. Słodziutki, śmieszny epizod, który został kompletnie niedoceniony (śmiech).
Nie żal go panu?
Pan żartuje? Mieszkałem na koszt wytwórni w ekskluzywnym hotelu na Upper East Side w Nowym Jorku, rozbijałem się po mieście limuzynami, wszystkie wydatki wpisywali w koszty, to był raj. A potem zadzwoniła Nora Ephron, reżyserka filmu, i powiedziała mi: Michael, byłeś tak dobry, aż za dobry, i musieliśmy cię wyciąć (śmiech). Tyle że niestety w Hollywood zawsze tak mówią, jak tną niepotrzebne epizody, a umówmy się, scenki ze mną nie wnosiły niczego do fabuły. Ale wie pan co – jeśli miałbym kiedyś wrócić do kina i zagrać, to – teraz mówię już poważnie – chciałbym zagrać rolę podobną do tej, jaką w „Miłości" Hanekego zagrał Jean-Louis Trintignant. Ale żeby ją zagrać, muszę jeszcze zestarzeć się o kolejne dziesięć lat i zmądrzeć (śmiech). Ale widzi pan, zapewne tego się pan nie spodziewał – ten śmieszny Anglik od Monty Pythona wzruszył się na „Miłości"...
Ano nie.
I jaka jest ta prawda o mnie? W sumie pewnie sam jej nie znam.
© Licencja na publikację
© ℗ Wszystkie prawa zastrzeżone
Źródło: Plus Minus
Rozmowa pochodzi z archiwum "Plus Minus"
Gdy mówimy „Michael Palin", to zazwyczaj od razu przychodzą do głowy proste skojarzenia: Monty Python, komik, podróżnik, aktor, scenarzysta. O tym, że jest pan pisarzem, wie niewielu.
Środowisko kultury żegna Stanisława Tyma, odbiorcy jego filmów, sztuk, felietonów nie mogą się pogodzić ze śmiercią artysty. Warto przypomnieć jego związki z naszą gazetą.
Całe dakady dla recepcji Franza Kafki zostały stracone – mówi Reiner Stach, autor trzytomowej biografii autora „Procesu”.
W zamkowych Arkadach Kubickiego w czwartek rozpoczęły się Targi Książki Historycznej, organizowane przez Fundację Historia i Kultura.
„Rozdroże kruków" to zapowiadana na 29 listopada nowa część przygód Geralta. Książka, którą wyda SuperNOWA, jest zaskakującym prequelem. Fragment poznali już czytelnicy „Nowej Fantastyki”.
Bank wspiera rozwój pasji, dlatego miał już w swojej ofercie konto gamingowe, atrakcyjne wizerunki kart płatniczych oraz skórek w aplikacji nawiązujących do gier. Teraz, chcąc dotrzeć do młodych, stworzył w ramach trybu kreatywnego swoją mapę symulacyjną w Fortnite, łącząc innowacyjną rozgrywkę z edukacją finansową i udostępniając graczom możliwość stworzenia w wirtualnym świecie własnego banku.
„Niewygodna” Patrycji Volny, córki „barda Solidarności”, to oskarżenie rzucone słynnemu ojcu, ale i innym mężczyznom z życia modelki, wokalistki, aktorki.
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej” Grażyny Bastek jest publikacją unikatową. Daje wiedzę i poczucie, że warto ją zgłębiać.
Cenię historie grozy z morałem, a filmowy horror „Substancja” właśnie taki jest, i nie szkodzi, że przesłanie jest dość oczywiste.
Arabscy najeźdźcy byli zdumieni ogromem Aleksandrii, wspaniałością jej budowli, rozmiarami bram i fortyfikacji. Ujrzeli wyniosłe kolumny i imponujące obeliski, podziwiali katedrę św. Marka i latarnię Faros, która jakby unosiła się na falach
Lekceważący stosunek Geralta do mamony, odziedziczony chyba po Philipie Marlowe, jest nierealistyczny i niestosowny. Wiedźmin to bowiem niesłychanie ryzykowna profesja. Może czas pomyśleć o ubezpieczeniu?
Jeśli rząd weźmie Polsat i TVN pod prawną ochronę, próby ich wrogiego przejęcia byłyby znacznie utrudnione. I to mimo wątpliwości prawnych wokół tego, czy telewizję można tak chronić.
Zapowiedź premiera Donalda Tuska wpisania TVN oraz Polsatu na listę spółek strategicznych wywołała szereg komentarzy odnośnie do legalności ograniczenia swobody sprzedaży prywatnej inwestycji. W debacie pojawiło się szereg prawniczych nonsensów natomiast zabrakło wątków faktycznie istotnych, które mogą wywołać spory zarówno w tym jak i podobnych przypadkach.
Wysoce ryzykowne jest zamieszczenie Polsatu i TVN w wykazie firm strategicznych Polski na podstawie rozporządzenia z uwagi na wtórną w tym stanie faktycznym działalność telekomunikacyjną, a nie podstawową – medialną (audiowizualną).
Na konflikcie o telewizje TVN i Polsat może stracić koalicja rządząca, bo niekoniecznie z działaniami ocenianymi przez część obywateli jako cenzura będzie jej do twarzy – uważa politolog, prof. Uniwersytetu Warszawskiego, Rafał Chwedoruk,
Masz aktywną subskrypcję?
Zaloguj się lub wypróbuj za darmo
wydanie testowe.
nie masz konta w serwisie? Dołącz do nas