Rz: Po pięciu latach milczenia Milan Kundera daje czytelnikom „Święto nieistotności". Książka powstała ponoć z inspiracji żony, która chciała, by napisał powieść, w której nic nie będzie na poważnie. Tak jest?
Marek Bieńczyk: Nie całkiem. Już w „Powolności" wypowiedział takie marzenie o książce zabawce, niepoważnej w każdym calu, a żona ostrzegała go, że krytycy powieszą na nim wszystkie psy, jeśli coś takiego zrobi. Ale, jak to u Kundery, w tym żarcie coś jest – coś, co chce jeszcze o świecie powiedzieć.
„Święto nieistotności" opublikowane zostało po włosku, później po hiszpańsku, a dopiero potem po francusku – w języku, w którym zostało napisane. Dlaczego?
Kundera parę razy wydawał powieści najpierw poza Francją. Bywało i tak, że premierowo ukazywały się w Hiszpanii i Islandii, gdzie ma wielu przyjaciół i czytelników. Kaprys wynikający pewnie z faktu, że w tych krajach jest fenomenalnie popularny, bardziej niż we Francji.
Przypomnieć trzeba, że mając 60 lat, zmienił język pisarski z czeskiego na francuski i w 1995 roku wydał powieść „Powolność" (1995). To korzystna zmiana?
To jest przemyślany wybór, który ma wskazywać, że dla jego rozumienia sztuki powieści sam język nie jest aż tak istotny. To, co jemu wydaje się w powieści prawdziwie artystyczne – kompozycja, układ, temat, wewnętrzne powiązania między poszczególnymi fragmentami czy rozdziałami – jest właściwie pozajęzykowe.
Różnią się powieści Kundery pisane po francusku od tych po czesku?
Mniej, niż można by się spodziewać. Różnica między kolejnymi książkami wypływa bardziej z chwili, w których były pisane. Każdy moment biologiczny wytwarza inną energię pisarską. Inna jest ona w 30. roku życia, a inna w 70. Pisząc po francusku, Kundera stał się może bardziej definicyjny, skrótowy, dokładny.