Ostatnim akordem koncertowego lata był występ Black Eyed Peas w Warszawie. Po ich wizycie pozostał niesmak.
Zobaczyliśmy muzyków, którzy stali się zakładnikami reklamy, jej wyrobnikami i niewolnikami. Przez dobrych kilkanaście minut obracali się w zaklętym kręgu takich słów, jak marketing, konsumpcja, produkt. Udowodnili, że fani przychodzący na koncerty i kupujący płyty zostali zredukowani do roli konsumentów.
Krakowski Coke Festival miał największe gwiazdy, w tym Rihannę, ale na tej imprezie nie chodzi o nic więcej niż gibanie się przy tanecznej muzyce, o zdjęcia robione telefonem komórkowym, a potem ściąganie dzwonków z tzw. netu. Tak przedstawia się propozycja dla nastolatków. Są pierwszym pokoleniem urodzonym w kapitalizmie, dlatego przystają na nią bez protestu, impregnowani na takie pojęcia, jak refleksja, niezależność, wolność. Przez wiele lat czekaliśmy na taki festiwal dla 20- i 30-latków jak Open'er sponsorowany przez Heinekena, ze znakomitym zapleczem, z gwiazdami będącymi ozdobą światowych festiwali. A jednak chodzenie w obrączkach, na które trzeba wymienić bilety, krążenie pomiędzy sektorami urządzonymi jak hale korporacji - zamiast poczucia wolności - przynosi również frustrację.
Między sceną a widownią nie jest prowadzona żadna dyskusja o współczesności. Młodzi adepci sztuki zarabiania kasy w agencjach marketingowych, bankach, mediach mogą odreagować napięcia pracy na akord, sprawdzić siłę własnych pieniędzy i w poniedziałek, na kacu, karnie wrócić do kapitalistycznego szeregu.
Na naszych oczach tracą sens wydarzenia muzyczne, które były kontrpropozycją dla głównego nurtu kultury -kiedyś poddanego cenzurze politycznej, a od niedawna dyktatowi ekonomii. Rock, punk, reggae stały się takim samym towarem jak dance. Obrzydliwe jest to, że towarzyszy im skrajna hipokryzja: wiadomo, że w realiach gospodarki rynkowej alternatywa jest w cenie -zapewnia dobre samopoczucie, broni przed zarzutem komercjalizacji. A to tylko nowy rodzaj marketingu.