Zgadzam się z Donem Henleyem z The Eagles, że album „The Long Road Out Of Eden” powinien być krótszy. Pozostali muzycy zadecydowali jednak, że będzie zawierać 20 utworów. Pewnie dlatego, że nieraz rozstawali się z powodu osobistych niesnasek, postanowili nie krytykować swoich kompozycji i zaakceptowali wszystkie.
Z nowego repertuaru można wykroić co najmniej dwa kompakty – country-folkowy i poprockowy. Nie jest to bez znaczenia, bo o ile w Ameryce ta pierwsza konwencja ma licznych fanów, o tyle Europa podobnych sympatii nie podziela. Pewnie dlatego w Polsce grany jest przez radia właściwie tylko jeden przebój The Eagles – „Hotel California”.
Oczywiście i na pierwszym countrowym kompakcie są przepiękne kompozycje – jak choćby śpiewana a cappella uwertura „No More Walks In The Wood”, tkliwe „Waiting In The Weeds” czy funkująca „Fast Company”. Myślę jednak, że Polakom bardziej przypadnie do gustu drugie CD.
Najlepsza jest piosenka tytułowa, rozbudowana do 10 minut – z solówką, która przypomina „Hotel California”, choć klasą jej nie dorównuje. Świetnie słucha się gitarowych riffów w „Frail Grasp In The Big Picture”, świeżo i intrygująco wypadło przetworzenie latynoskich rytmów w „Last Good Time In Town”. Podobać się będzie taneczne „Business As Usual” i piękna gitarowa ballada „Center Of The Universe”.
O ile na temat muzyki można się spierać, o tyle rynkowej siły The Eagles lekceważyć nie można. Ich „Greatest Hits” wydane w latach 70. sprzedało się do dziś w 40 mln egzemplarzy. Lepszy wynik osiągnął tylko „Thriller” Michaela Jacksona.